żano na nas bardzo mało, nawet nasz dozorca interesował się więcej ruchami okrętu, dlatego mogliśmy, chociaż bardzo pocichu wymienić między sobą słów parę, ku czemu zresztą dał powód okręt, stojący u brzegu. Przejeżdżaliśmy właśnie obok i Abu en Nil ozwał się:
— Czy nie byłoby wskazane, effendi, bym w tej chwili zawołał na moich ludzi?
— Na Allaha — nie! Pogorszyłbyś tylko całą sprawę, nic więcej.
— Ale ja, za wszelką cenę, muszę wrócić na swoje stanowisko i nie pojadę z tym przeklętym Ibn Aslem.
— Który wcale nie ma zamiaru pytać się ciebie, czy ty chcesz jechać z nim czy nie. Ty musisz!
— Cóż on ze mną uczynić zamierza?
— To samo, co z nami obydwoma.
— No, a co z wami?
— Allah wie, nie ja. Ty sam winieneś temu, że znalazłeś się w tak przykrem położeniu.
— Byłem tak zalękniony, że wprost nie zastanawiałem się nad tem, czy wymówienie waszych nazwisk może spowodować jakie nieprzyjemności.
— Byliśmy powiązani i to powinno było ci wystarczyć do zoryentowania się w sytuacyi.
Zbliżaliśmy się do dżezireh. Na prawym brzegu rzeki drzewa stały rzadko od siebie tak, że w jednem miejscu był widok na otwarty step. Mimo, że znajdowałem się w postawie leżącej, spostrzegłem przez ten wyłom człowieka, pędzącego co tchu na wielbłądzie w kierunku rzeki. Zobaczywszy okręt, podpędził zwierzę, okładając je kolbą niemiłosiernie. Ibn Asl stał niedaleko nas i mówił:
— Patrzcie, oto Oram, którego przysyłają nam w poselstwie, niestety, nie możemy zabrać go na okręt, bo wskutek zatrzymania się, reis effendina łatwo mógłby nas dopędzić.
Przyłożył ręce do ust i krzyknął na jeźdźca:
— Maijeh es Saratin! Maijeh es Saratin!
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/177
Ta strona została przepisana.