Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/181

Ta strona została przepisana.

swoich oficerów, z których jednego nazywał podporucznikiem, a drugiego porucznikiem. Wszyscy trzej stali dłuższy czas w milczeniu, przypatrując się nam z minami tryumfu i zarazem pogardy dla nas. Po niejakim czasie ozwał się Ibn Asl:
— Kto ścigał mnie na Wadi el Berd?
— Ja — odpowiedziałem.
— Ty? Ah, ty sam! No, i złapałeś mnie, co?
— Nie nadymaj się! Że nie zdołałem cię schwycić, nie zawdzięczasz to własnym zdolnościom, lecz wielbłądowi, który prześcignął mego.
— Zdaje ci się, że, gdyby nie to, nie byłbym cię zwyciężył? Ej ty robaku marny, ty robaku...
— Miej wolne ręce, chwyć nóż, mnie zaś zwiąż ręce na przodzie, ubezwładnij i — wtedy spróbujmy walczyć. Zobaczysz, kto jest nędznym robakiem, ja, czy ty...
— Milcz! Szczęście ci sprzyjało dotąd, ale uważaj, żeby się ono nie odwróciło nagle! Aż do dziś pragnąłem z całej duszy dostać cię żywego w swe ręce, no, i nareszcie ziściło się to, i przekonasz się, jak wierny muzułmanin potrafi postępować z parszywym psem chrześcijańskim. Dla ciebie stokroć lepiejby było, gdybyś się był nie narodził. Ja cię...
— Oszczędź sobie tych gróżb, wiem sam, co zrobisz ze mną!
— No, co?
— Przedewszystkiem każesz mi wyrwać język, potem wykłuć oczy, odciąć uszy, nos i wszystkie członki.
— Istotnie wiesz. Któż cię o tem uwiadomił?
— Ktoś, kto dwa razy doświadczył, że ja się niczego nie boję i umiem wyjść obronną ręką z najgorszego niebezpieczeństwa.
— Któż to taki?
— Abd Asl, twój ojciec.
— Prawda, wymknąłeś mu się już kilkakrotnie, ale co on, to nie ja. Mnie się już nie wymkniesz. Prędzej obłok zawali się nam na głowę, niż cię z rąk swoich wypuszczę.