Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/182

Ta strona została przepisana.

— Nie wierzę w to wcale. Możliwe, że mógłby mnie jakiś człowiek przyprawić o śmiertelną trwogę, ale ty z wszelką pewnością nie.
— Psie! W przeciągu kilku minut będziesz szczekał o łaskę i zmiłowanie.
— Spróbuj!
— Sądzisz, że żartuję?
— Nie, ale tylko grozisz. Do wykonania tej groźby brak ci odwagi.
— A niech cię dyabli zjedzą! Pokażę ci właśnie, że posiadam odwagę. Tu do mnie, chłopcy! Zobaczycie jak pies chrześcijański będzie się wił w śmiertelnych podrygach.
Na te słowa zgromadzili się około nas wszyscy ludzie, obecni na pokładzie. Ibn Asl poszedł do kajuty.
— Co ty dobrego robisz, effendi? — zauważył Ben Nil — Drażnisz go niepotrzebnie i wręcz nie poznaję cię teraz. Byłeś zawsze tak roztropny. Teraz pogorszyłeś sprawę nie do naprawienia.
— Nie obawiaj się! Ja mu tylko pokażę, że nie on mnie, ale ja jemu napędzę strachu.
Ibn Asl wyniósł z kajuty obcęgi i podniósł je w górę, wołając:
— Temu synowi przeklętej suki trzeba naprzód wyrwać paznokcie u palców. Kto się tego podejmie? Odezwało się kilka głosów naraz: ja, ja, ja. Z pomiędzy zbitych w grupę łowców wystąpił jeden silny i barczysty drab, wyciągnął rękę po obcęgi i prosił:
— Daj mnie, panie! Wiesz o tem dobrze, co ja potrafię, bo mnie to nie pierwszyzna.
— Dobrze, zgadzam się i mam nadzieję, że nie zawiedziesz moich oczekiwań.
Drab chwycił obcęgi, stanął przedemną i kłapał niemi przez dłuższą chwilę, dając mi do poznania, jak błoga czeka mnie przyjemność. Potem pochylił się nademną, by mnie obrócić, bo ręce miałem związane w tyle. Na to tylko czekałem. Drab chełpił się ze swoich zdolności do okrucieństw i znęcania się nad