Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/184

Ta strona została przepisana.

— Kullu szejatin — wszyscy dyabli! Czy tylko nie łżesz?
— Możesz wierzyć lub nie — wszystko mi jedno.
— Gdzieżeście się spotkali?
— Nad studnią.
— Którą?
— Nie chce mi się powiedzieć.
— Musisz.
— Nie muszę, bo to moja tajemnica. Każ mi rozwiązać ręce i nogi, a zaprowadzę cię do niego, jeżeli zaś nie chcesz, to będziesz miał na sumieniu i jego i cały oddział.
— To mi się podoba, — zaśmiał się — chcesz się ratować zapomocą kłamstwa.
— Kłamstwa! A skądbym wiedział, że on się wyprawił przeciw mnie?
To go zastanowiło, dlatego zapytał:
— Byli pieszo?
— Nie, na wielbłądach.
— Ilu ludzi?
— Eh, czy myślisz, że mam chęć dać się brać na spytki, jak żak szkolny? Wystarczy, gdy ci powiem, że wszyscy zostali schwytani i że czeka ich to wszystko, co ty ze mną wyprawiasz.
— Są więc niedaleko?
— No, niebardzo, bo myśmy ich znacznie wyprzedzili na doborowych wielbłądach.
— A czemużeś ich pozostawił?
— Znajdują się w pewnych rękach. Znasz może człowieka, który mianuje się fakirem el Fukara?!
— Oczywiście, rozmawiałem z nim jeszcze przedwczoraj wieczorem. Dlaczego się o to pytasz?
— Bo on spotkał nas przypadkowo i chciał ratować jeńców.
— I udało mu się?
— A czyż znajdowałbym się obecnie tutaj, gdyby tak było? Ma on też porządną nauczkę za to, że śmiał wmieszać się do moich spraw, bo sam dostał