Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/185

Ta strona została przepisana.

się do niewoli. Nie pojmuję, jak mogłeś ważyć się na coś podobnego... Wysyłasz ludzi, by mnie schwytali, chociaż dobrze wiesz, że nie uda się to nikomu i nigdy.
— Człowieku, czyś ty zwaryował? Toż właśnie w tej chwili jesteś schwytany i znajdujesz się w mojej mocy, jesteś moim więźniem.
— Bynajmniej. Wrócisz mi wolność zaraz, jestem o tem najmocniej przekonany.
— Prędzej mnie djabeł porwie...
— Nie klnij i nie przysięgaj się daremnie, bo sam nie wiesz, co czynisz!
— A ty jesteś chytrzejszy niż lis i nikt nie śmie ci zaufać. Wyobrażasz sobie tylko, żeśmy cię chwycić chcieli, i podajesz to za rzeczywistość, jakbyś naprawdę o wszystkiem wiedział.
— Czy wyobrażam sobie tylko, że twój ojciec jest dowódcą?
— No, co do tego. Ale dlaczego udałeś się w kierunku dżezireh Hassania?
— Ażeby potargować się z tobą.
— Któż ci powiedział, że ja się tam znajdowałem?
— Twój ojciec i zdaje mi się, że to najpewniejszy dowód, iż z nim rozmawiałem.
— O cóż to chciałeś targować się ze mną?
— O jeńców, których mam w ręku.
— E? Spodziewałeś się okupu?
— Pomówimy o tem później.
— Nie pojmuję, dlaczego nie mówiłeś ze mną o tem zaraz po przybyciu do mnie wczoraj wieczór.
— Ba, ale w takim razie musiałbym był przyznać się, kim jestem, i nie mógłbym był uratować reisa effendiny.
— Wiedziałeś, że go oczekuję?
— Ojciec twój mi powiedział.
— Niemożliwe. Mój ojciec za nic w świecie nie mówiłby z tobą o tem.
— Wygadał się mimowolnie.
— Nie rozumiem.