Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/189

Ta strona została przepisana.

— Co za bezczelność! — przerwał mi szyderczo. — Ten giaur znajduje się na naszej łasce lub niełasce, a mówi tak, jakby miał tu coś do rozkazu! Czemu ja nie podniosę ręki, by cię zdruzgotać na miazgę!? — dodał zwracając się do mnie.
— Czemu nie podniesiesz ręki? A no, bo masz ją związaną. Zginę ja — spotka ten sam, a może nawet jeszcze gorszy los twego ojca.
— Jesteś tego tak pewny?
— Powiedziałem ci już, że skoro nie wrócę na oznaczony czas do swoich, zacznie się natychmiast straszna godzina dla Abd Asla i jego towarzyszy niedoli.
— Kiedy to ma nastąpić?
— Moja to tajemnica, mogę ci tylko powiedzieć, że im prędzej się zdecydujesz, tem mniejsze niebezpieczeństwo grozi twemu ojcu.
— Hm, żądasz wydania trzech osób za dwie, to miarka bynajmniej nierówna.
— Owszem, gdyż wcale w rachubę nie biorę Abu en Nila, który jedynie Bogu ducha winien.
— Na ile oceniasz siebie?
— W tym wypadku idzie tylko o liczbę osób. Dwie głowy za dwie głowy. Sternik jako dodatek.
— Czy to warunek ostatni?
— I nieodwołalny.
— A teraz pozwól, że ja ze swej strony przedstawię propozycye! Zwrócicie wolność wszystkim jeńcom, a ja w zamian oddam Abu en Nila i Ben Nila!
— A ja?
— Zostaniesz.
— Dziękuję, jesteś mężem bardzo roztropnym i mądrym i, gdyby nie to, że leżę skrępowany, padłbym przed tobą na klęczki i wielbił twoją wielkość.
— A twoja mądrość czyż nie jest bez granic... wszak ona... nie miała nigdy początku... Jakżebym śmiał uwolnić cię tak sobie z lekkiem sercem, skoro masz tyle na sumieniu. O, patrz, tam leży człowiek, którego dopiero co zamordowałeś.