Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/191

Ta strona została przepisana.

ności złożyły się ku temu, to wszyscy gotowiby z lekkiem sercem złamać nietylko słowo, ale i przysięgę na Allaha.
— No? — zapytał Ibn Asl, gdy ukończyłem badanie — Czy istotnie tylko omdlenie?
— O, tak omdlenie, ale takie, z którego nigdy się już nie obudzi. Tak zawsze bywa, gdy ktoś bez należytego zastanowienia się chce wyrywać bliźniemu paznokcie.
— Co? Nie żyje?
— Zgadłeś. Człowiek ten nigdy już nie będzie zmuszał niewinnych ofiar do „śpiewania“ wśród barbarzyńskich katuszy. Wskutek kopnięcia nastąpiło zerwanie organów brzusznych i krwotok wewnętrzny, a ponadto nieszczęśliwy, upadając, złamał sobie kręgosłup w karku.
— Allah kerim! Jesteś mordercą!
— Stanowczo nie, lecz dwaj inni, a mianowicie ty i on sam.
— Nieprawda, ty zadałeś mu śmiertelny cios i przestępstwa twoje powiększają się z każdą godziną. Sądzisz więc, że wobec tego puszczę cię na wolność?
— Przenigdy! — wtrącił porucznik — śmierć mu!
— Zabić go, jak psa, zabić! — ozwały się głosy w liczbie może do pięćdziesięciu.
— Pomyśl, że zginie również twój ojciec...
— Pomyśl, — odparł z drwiącym uśmiechem — że do tej chwili tylko od ciebie słyszałem o wszystkiem i że muszę dowiedzieć się prawdy od Orama. Jestem prawie pewny, że sprawa weźmie zupełnie inny obrót i to taki, że będziesz zębami zgrzytał ze zgrozy. A zresztą niech będzie, co chce i jak chce, nie pusżczę cię za żadną cenę.
— Wolisz poświęcić rodzonego ojca?
— Bez wahania. Przeżył już dość lat i niewielka będzie szkoda, gdy umrze, a ciebie trudnoby mi było poraz wtóry dostać w ręce tak snadnie. Zatrzymam