Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/193

Ta strona została przepisana.

wcale jakiegokolwiek znaku, dał się słyszeć leciuchny szept:
— Effendi, czy słyszysz mnie?
— Słyszę.
— Zostałem z własnej ochoty na straży, jedynie dlatego, by cię zapytać, czy mnie zgubisz.
— Zgubisz? — Któżeś ty? a
— Ten, z którym rozmawiałeś wczoraj w Hegazi.
Ucieszyło mnie to niezmiernie, gdyż z pojawieniem się tego człowieka błysnęła dla mnie gwiazdka nadziei, słaba wprawdzie, ale przy sprzyjających okolicznościach mogła się stać dla nas wielką gwiazdą zbawienia. Człowiek ów drżał z obawy, abym w przystępie gniewu nie zapomniał o danem mu słowie i nie wygadał się przed Ibn Aslem, któryby go ukarał bardzo surowo za długi język. To była woda na mój młyn.
Kiedy zawiodły mnie już wszystkie oczekiwania, nie pozostało mi nic innego, jak tylko własna siła fizyczna i zręczność. Możliwem było naprzykład, że uda mi się przerwać palmowy łyczak na rękach przez dłuższe tarcie o kant belki, reszta dałaby się już jakoś zrobić. Wygodniej jednak było wykorzystać inną sposobność, a mianowicie otrzymać od tego człowieka jakie ostre narzędzie i dowiedzieć się od niego wielu ważnych rzeczy, bez których ucieczka mogła być bądź utrudnioną, bądź nawet spełznąć na niczem.
Przyczołgałem się pod same drzwi i pytałem szeptem:
— Słyszałeś, że chciano mi powyrywać żywcem paznokcie?
— Tak, effendi.
— Wobec tego wiesz zapewne, co nam zarzucają i co nas czeka.
— Skazani jesteście na śmierć wszyscy.
— A co na to Ibn Asl?
— Wielu jest zatem, ale nie brak i takich, którzy się domagają wypuszczenia cię na wolność, byle tylko uratować towarzyszy, będących u ciebie w niewoli.