Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/195

Ta strona została przepisana.

— Czy to już wszystkie przeszkody?
— Mnie się zdaje, że te trzy są dosyć poważne.
— A ja natomiast lekceważę je sobie i wystarczyłaby mi tylko pewna pomoc ze strony zaufanej osoby.
— Byłoby to bardzo niebezpieczne, effendi...
— Bagatela! O naszej ucieczce nie dowie się żadna żywa dusza.
— Cóż powinien zrobić ów zaufany człowiek?
— Dwie rzeczy tylko, z których pierwsza jest prostsza i błahsza od drugiej. Przedewszystkiem niechby mi dostarczył ostrego noża!
Po krótkiej chwili namysłu, ozwał się:
— Dobrze, dam ci nóż.
— Kiedy? Zaraz. Tam w tyle znajduje się paka z narzędziami, przyniosę. A...a... druga rzecz?
— Pewne informacye — nic więcej. Za to przyrzekam, że ani jednem słowem cię nie zdradzę.
— Dobrze, pytaj mnie więc, a odpowiem... Pst... cicho, ktoś się zbliża!...
Zatrzeszczały schody. Ktoś zszedł po nich i zapalił światło, które wpadało wązkiemi pasmami przez szpary ściany do środka kaźni. Naprowadziło mnie to na domysł, że wskutek upałów deski wyschły, skurczyły się. I istotnie powstały stąd szpary tak szerokie, że można było przez nie wsadzić nóż bez przeszkody. W tej chwili pomyślałem też i o ryglu, którym założone były drzwi w połowie wysokości. Spostrzegłem ku mojej uciesze, że był to drewniany patyk o długości około pół metra, a szeroki na kilka centymetrów, który mógł się dać łatwo usunąć od wewnątrz. Do poczynienia tych spostrzerzeń wystarczyły ledwie sekundy, poczem ów ktoś zbliżył się do drzwi, otworzył je i wszedł ze światłem w ręku. Przymknąłem powieki, ale tak tylko, bym mógł dalej rozejrzeć się po komórce. Była to ubikacya ciasna, jak gołębnik, i nie zauważyłem tu żadnego wogóle przedmiotu, nawet gwoździa, wbitego w ścianę.