Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/200

Ta strona została przepisana.

rozpocząć robotę, ale wstrzymywałem się do ostatniej chwili, bo możliwe było, że on jeszcze raz powróci. Wolałem przysunąć się do samej ściany i patrzyć przez dziurkę na Nil. Cienie drzew z lewego brzegu padały ukośnie, a więc słońce miało się już ku zachodowi i widocznie zbliżaliśmy się już do wioski Kwana. Niebawem zapadł zmrok i, nie mogąc już dojrzeć niczego, odsunąłem się od ściany i położyłem się celem wypoczęcia.
Wedle rachuby zachodniej mogła być godzina ósina, gdy nasz spiskowiec objął ponownie wartę. Zamienił potem kilka zaledwie słów ze mną, upewniając, że się nie rozmyślił i że po nim przybędzie następca, któremu nie zaszkodzi choćby bardzo dotkliwa nauczka.
— Kiedy będziemy w maijeh? — spytałem.
— Zaraz po zmianie warty. Ja wyjdę natychmiast na brzeg i, gdyby tylko zaszło co nieoczekiwanego, postaram się ostrzec cię zawczasu. Dotychczas jednak wszystko w porządku. Broń leży w przedniej kajucie Ibn Asla.
Doczekaliśmy się nareszcie zmiany straży. Rozmawialiśmy w kaźni pocichu, co nie uszło uwagi draba, bo wnet otwarł drzwi i począł wymachiwać w powietrzu rzemiennym batem, wymyślając nam przytem od giaurów i psów chrześcijańskich. Musieliśmy milczeć. Niebawem dały się słyszeć na górze wyraźne głosy komendy. Biegano po pokładzie, puszczano liny, zwijano żagle. Widocznie zbliżaliśmy się już do maijeh. Po niejakim czasie zauważyłem, że okręt skręcił z głównego koryta w bok, a gdy wyjrzałem przez otworek w ścianie, było całkiem ciemno i nie dostrzegłem nawet gwiazd na horyzoncie, co znowu naprowadziło mnie na myśl, że wjechaliśmy zapewne pod baldachim rozłożystych drzew, wznoszących się nad zatoką. Za chwilę rozjaśniło się. Na brzegu zobaczyłem ognisko, a tuż obok stał jakiś człowiek, który wołał głośno: