— Tutaj! Zrzućcie linę, a zaczepię ją o pień drzewa!
Przystań była tak dogodna, że nie zarzucano nawet kotwicy, a tylko zapomocą lin przysunięto okręt nad sam brzeg, poczem spuszczono w dół drabinę, po której schodzili ludzie z pokładu.
Ściana, o którą się oparłem, przypierała do brzegu i mogłem przez dziurkę widzieć stosunkowo bardzo wiele, reszty zaś trzeba się było domyślać. Gdy okręt był już dostatecznie umocowany, zeszli prawie wszyscy na dół i należało się spodziewać, że Ibn Asl raz jeszcze zaszczyci nas swą wizytą, i zaledwie to pomyślałem, zaskrzypiały schody od wewnątrz, ktoś zszedł, zapalił lampę i zapytał:
— Czy wszystko w porządku?
— Wedle rozkazu, — odpowiedział strażnik — psy zaczęły między sobą szczekać, ale uspokoiłem ich natychmiast zapomocą bata.
— Dobrze zrobiłeś. Walić tylko, co się wlezie.
Otwarł drzwi, oświetlił komórkę i obejrzał nas staranie, poczem ozwał się przez zaciśnięte zęby:
— Rozmówię się teraz z Omarem i losy wasze rozstrzygną się ostatecznie. Radzę ci, byś się przygotował na męczeństwo, które czeka cię jeszcze dziś.
— Mówisz jak dziecko, — odpowiedziałem tonem pewności i powagi — co do mego losu, to nie zmienisz go ani na jotę i rozstrzygnęło się, co się miało rozstrzygnąć, bez twego współudziału.
Ibn Asl parsknął głośnym śmiechem i zauważył:
— Trwoga odebrała ci rozum i pamięć, a odzyskasz to napowrót nie dalej jak za godzinkę i zaczniesz śpiewać na inną nutę.
— Miałeś dziś wymowny dowód, co się stać może, jeżeli ktoś ma odwagę zmuszać mnie do — śpiewania...
— Raz ci się udało, ale drugi raz, no zobaczymy!
Zaryglował drzwi, zgasił lampę i odszedł. Popatrzyłem teraz przez dziurkę na brzeg i spostrzegłem, że ludzie zżynali skrzętnie trzcinę i sitowie, ażeby mieć
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/201
Ta strona została przepisana.