Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/206

Ta strona została przepisana.

nożem linę, podczas gdy Ibn Asl wrzeszczał w górze jak buldog:
— Gdzie się podzieli? Zabili tych trzech!... Pewnie skryli się w kajucie! Psy! Łotry! Trzymać ich, nie puścić!...
Ja tymczasem najspokojniej w świecie odbiłem od okrętu. Wioseł było kilka. Chwycili je tamci dwaj, ja zaś stanąłem u steru.
— Pst! — szepnąłem do nich. — Sprawujcie się jak najciszej! Ibn Asl nie wie, gdzie jesteśmy. Zeby tylko umknąć na kilkanaście kroków, niech potem strzela! Ciemno jest i z pewnością nie trafi. Wiosłujcie więc do taktu, ale pocichu!...
Zrazu posuwaliśmy się wzdłuż okrętu, aby pozostać w cieniu, następnie skierowaliśmy się na pełną wodę i, znalazłszy się w bezpiecznem mniej więcej oddaleniu, zatrzymaliśmy się. Na brzegu nie pozostał ani jeden człowiek, wszyscy rzucili się na pokład i poczęli przeszukiwać zakamarki okrętu. Towarzyszył temu taki hałas i zamęt, że nie zrozumiałem ani słowa. Możliwe, że znaleziono ubezwładnionego strażnika, ale nas — nie! Po pewnym czasie nastała zupełna cisza. Nie mogąc pojąć, gdziebyśmy się podzieli, naradzali się widocznie między sobą, bo zbili się w kupę.
Mogłem widzieć to wszystko, bo odległość między nami a okrętem nie wynosiła więcej nad trzydziestokrotną długość łodzi.
— Możebyś teraz udał głos małpy, — ozwał się Abn en Nil — jesteśmy wolni.
— Zaniecham tego, a natomiast spróbuję nawiązać rozmowę z Ibn Aslem i to bezpośrednio.
— Niech cię Allah uchowa, wszak wywnioskuje stąd, gdzie jesteśmy, i każe strzelać z karabinów. Jest wprawdzie dosyć ciemno, ale gdyby dali kilka salw, to mogłaby się zabłąkać do nas kula i uśmiercić którego z nas, a to wcale nie należy do przyjemności.
— Nie obawiam się i zobaczysz, że uśmiejemy się przy tej okazyi.