Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/207

Ta strona została przepisana.

Zwróciłem się twarzą w górę rzeki, pod wodę, przytknąłem obie dłonie do ust i jak przez tubę krzyknąłem głośno, wymawiając zwolna sylaby:
— Ibn Asl! Ibn Asl! Łapaj nas, trzymaj!
Słowa te odbiły się echem o wysoki, gęsty las, który wznosił się wzdłuż brzegu, a mimoto nie straciły wyrazistości.
— To on, ten pies, ten psi syn! — zerwał się Ibn Asi — tam, w górze na wodzie! Widocznie zabrali nam łódź!
Zebrani na pokładzie zaczęli natychmiast przeginać się w dół celem przekonania się, czy istotnie łodzi brakuje, ja zaś ozwałem się znowu w sposób jak poprzednio:
— Tak jest, mamy twoją łódź. Teraz możesz nareszcie żądać ode mnie, bym śpiewał.
— Słyszycie? — ryczał wściekle Ibn Asl.
— Zabrali nam łódź i są tam, sto kroków w górze. Strzelać, hej, strzelać, a wszyscy!...
Rozległ się odgłos kilkunastu strzałów w kierunku zachodnim, podczas gdy my znajdowaliśmy się w stronie południowej. Teraz zwróciłem się twarzą ku wschodowi i, siląc się na głośny śmiech, krzyknąłem:
— Źle strzelacie! Całkiem źle!
Słowa te odbiły się znowu z innej strony i wszyscy skierowali się w tym kierunku, a Ibn Asl komenderował:
— Nie tu, lecz tam są, celujcie do nich tam w dół rzeki!
Znowu padło kilka strzałów i oczywiście bez skutku, poczem raz jeszcze buchnąłem śmiechem w stronę poprzednią, co wprawiło wszystkich w osłupienie, a Ibn Asl darł się na całe gardło:
— Dyabła ma w sobie, wiedziałem o tem już dawno. Patrzcie, on znowu tam w górze!
Nie spodziewałem się sam, że uda mi się tak wyborny kawał, który wprawił nas wszystkich trzech w znakomity humor, niestety nie nadługo. Byliśmy