Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/212

Ta strona została przepisana.

— Prawie prosto z południa.
Wiatr ten jednak był tak lekki, że ledwie mogliśmy zauważyć dokładnie jego kierunek, ale mimoto dogadzał nam doskonale. Wznieśliśmy zaraz maszt i rozpięli żagiel. Ponieważ stary Abu en Nil był już dosyć zmęczony, posadziłem go u steru, a sam z Ben Nilem zabrałem się do wioseł.
— Czy nie lepiej trzymać się środkiem rzeki? — zapytał stary.
— Nie zupełnie.
— Dlaczego? Przecie tam mielibyśmy pełny wiatr.
— Prawda, ale moglibyśmy łatwo rozminąć się z reisem effendiną.
— Sądzisz naprawdę, że on płynie w górę rzeki?
— To nie, ale możliwe, że ukrył się gdzieś na brzegu, a zresztą niechby sobie był, gdzie mu się podoba, przypuszczam, że na wszelki wypadek rozstawił czujną straż na dalekiej przestrzeni. Dlatego zabrałem zapas pochodni, aby nas łatwiej spostrzeżono.
— Dobrze więc, proszę cię tylko, pozwól mi sterować tak, abyśmy gdzieniegdzie zbliżali się do brzegu. Znam wybornie wszystkie przystanie okrętów, jak również miejsca, skąd roztacza się szeroki widok na rzekę i okolicę.
Oczywiście zgodziłem się na to. Ale niestety, czyż możliwe było wywnioskować, gdzie reis effendina znajduje się w tym czasie? Że odkrył ciepłe jeszcze gniazdo handlarzy niewolników, którzy frunęli, to prawda, mógł również dowiedzieć się od załogi zatrzymanego tamże okrętu o kierunku ucieczki całej bandy. Przypuszczałem więc, że powrócił natychmiast do Hegazi, wsiadł na „Sokoła“ i pożeglował na południe. Jeżeli przypuszczenie to było trafne, to mogliśmy spotkać się z nim w drodze, bądź też rozłożył się gdzieś w wieczór na takiem miejscu, skąd można mieć na oku całą rzekę i oczywiście nie przepuścić żadnego statku bez należytej kontroli czyli, że zatrzyma nas z pewnością.