Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/23

Ta strona została przepisana.

Obcy osiodłał swego hedżina, wsiadł nań, podjechał ku nam i rzekł do mnie:
— Sallam, panie! Powiedziałeś mi wprawdzie, skąd przybywasz i dokąd dążysz, ale ja temu nie wierzę. Nie powiedziałeś mi, kim jesteś, lecz zdaje mi się, że to odgaduję i że poznasz mnie wkrótce.
Leżałem w poprzedniej pozycyi, ani się ruszywszy, i nie odpowiedziałem mu wcale. Na to on skinął mi szyderczo głową i odjechał, wymachując poza sobą ręką na znak, że mną gardzi.
— Co to było? — pytał przewodnik. — Co on miał na myśli? To była obraza!
Wzruszyłem ramionami.
— On ci nie wierzy i może domyśla się, kim jesteś! Wiesz ty, czego on chce?
— Prawdopodobnie mego życia.
— Allah, ’l Allah!
— I życia żołnierzy.
— Effendi, ty mnie przerażasz!,
— To siadaj na wielbłąda i jedź do domu! Prawdopodobnie wkrótce przyjdzie do walki, a ponieważ twoja flinta wizyjna z wszelką pewnością odmówi posłuszeństwa, radzę więc dla twojego własnego dobra, abyś się jakoś zabezpieczył.
— Nie zawstydzaj mnie! Ja mam cię zaprowadzić do Chartumu i nie opuszczę cię, dopóki tam nie przybędziemy. Skąd ci się uroiło, że grozi nam zaczepka? Szczepy tych stron żyją teraz właśnie w jak najlepszej zgodzie.
— Dżelabi mi to powiedział.
— Nie słyszałem ani słowa!
— On powiedział to nie słowami, lecz swojem zachowaniem. Czy uważałeś go rzeczywiście za dżelabiego?
— Rozumie się. Dlaczegoż przedstawiałby się dżelabim, skoro nim nie jest.
— Ażeby nas oszukać. Wywiadowca ma wszelkie powody do zatajenia, czem jest.