Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/235

Ta strona została przepisana.

— Zapewne wtedy, gdyśmy już odpłynęli. Allahowi niech będzie cześć i chwała, że udało mi się uratować mu życie! Nie wierzyłem, że będzie tak nieprzezorny i wlezie w nastawioną nań sieć.
— Panie! przestraszasz mnie swojem opowiadaniem. Krew ścina mi się w żyłach i nogi drżą podemną. Czy reisowi, któremu niech Allah błogosławi na każdym kroku, groziło jakie niebezpieczeństwo? Z czyjejże to strony?
— Ze strony Ibn Asla.
— Straszne! Język odmawia mi posłuszeństwa. Mów, panie, mów!...
— Ale wprzód zapytam cię, czy przypadkiem nie wiesz, kim jestem ja?
— Skądże znowu...
— Jestem effendim z kraju chrześcijańskiego i przyjacielem reisa effendiny, którego...
— Allah! — przerwał mi z niesłychaną trwogą. — Ty? Ty jesteś owym obcym effendim, który tyle już niewolników wyrwał z sieci rabusiów?
Umilkł, namyślając się widocznie nad tem, co powiedział i że może powiedział więcej, niż wypadało. Ja zaś udałem, jakobym tego wcale nie zauważył, i rzekłem:
— Słyszałeś więc o mnie? Cieszy mnie to, bo nie będę zmuszony rozprawiać z tobą wiele. Wiesz zatem, że pomagam emirowi w spełnianiu ważnego zadania.
— No, tak, wiem, ale tylko tyle, że osiągnąłeś to, czego sam emir nie zdołał.
— Zrozumiesz więc, że Ibn Asl żywi z tego powodu śmiertelną nienawiść do mnie.
— Oh tak, większą nawet nienawiść niż do reisa effendiny.
— I doświadczyłem tego nie dawniej, jak wczoraj. Muszę ci to opowiedzieć.
Powtórzyłem mu w krótkości wszystko, co mnie spotkało, przemilczając oczywiście rzeczy zbędne, a przedewszystkiem to, że widziałem się z reisem effendiną.