Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/252

Ta strona została przepisana.

emira nie mógł mieć nawet wyobrażenia i dlatego powinien czuć się zupełnie bezpiecznym i palić ognie, co oczywiście mogło mi oddać znakomitą usługę.
Zmierzałem prosto ku południowi. Na niebie wystąpiły już jasno gwiazdy i mogłem się dobrze oryentować. Po upływie pół godziny dotarłem w okolicę bagna i tu, ze względu na uciążliwość terenu, trzeba było zachować wielką ostrożność. Maijeh el Humma wściska się wieloma ramionami w ląd i o niebezpieczeństwo bardzo łatwo. Musiałem zatem trzymać się dość zdaleka po stronie wschodniej.
Była może, wedle naszej rachuby, dziewiąta, gdy spostrzegłem na horyzoncie słabo rysujące się kontury odosobnionego drzewa. Zwróciwszy się w tym kierunku, poznałem niebawem, że jest mi ono znajome, gdyż podczas mojej poprzedniej bytności w tem miejscu odpoczywałem w jego cieniu w czasie niezmiernej spiekoty. Od tego drzewa było do lasu nie dalej nad sto kroków. Pojechałem więc prosto. Wokół ani jednego światełka, nie było też czuć w powietrzu dymu, mogłem więc być pewny, że Ibn Asla tu niema. Przystanąwszy, dałem hasło, naśladując głęboki głos hyeny. Brzmiało to mniej więcej jak słowa „ommu, ommu!“ ale niestety, nie otrzymałem na to żadnej odpowiedzi i dopiero po kilkakrotnem powtórzeniu, bliżej już koło lasu będąc, usłyszałem:
— Effendi?
— Ja — odrzekłem, zatrzymując wielbłąda.
— Proszę bliżej.
Postąpiłem parę kroków naprzód, gdy wtem stanął naprzeciw mnie tęgi mężczyzna i, przypatrując mi się uważnie, rzekł:
— Tak jest, poznaję cię. Zsiądź z wielbłąda, zżaprowadzę cię do emira!
— Daleko?
— O, dosyć. Emir rozstawił długi łańcuch żołnierzy na posterunkach, abyś się nie błąkał w poszukiwaniu za nami.