Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/253

Ta strona została przepisana.

— Dobrze, więc zaprowadź mnie do posterunku, który jest najbliżej emira! Zostawię tam wielbłąda i dalej już udam się pieszo.
Zapytałem w drodze przewodnika, czy nie spostrzegli Ibn Asla, na co mi odpowiedział twierdząco. Ibn Asl przybył jeszcze po południu i rozłożył się obozem na południowym końcu maijeb.
— Podpatrywaliście, co robi, gdy noc zapadła?
— Reis effendina był sam na wywiadach.
— Palą ognie?
— Nie wiem, bo od dłuższego czasu stałem tu na posterunku.
Minęliśmy kilku z rzędu asakerów, poczem zostawiłem na opiece jednego z nich swoje zwierzę i rozkazałem przewodnikowi, ażeby sprowadził do mnie emira. Byłem bowiem bardziej utrudzony, a emir wypoczął, mógł więc pofatygować się naprzeciw mnie. Niedługo trwało, a przewodnik przyprowadził istotnie emira, który powitał mnie z wielką radością.
— Są już tu od południa — szeptał zadowolony, ściskając mi ręce.
— Rozłożyli ogniska?
— Aż sześć. Prawdopodobnie chcą przez to opędzić się od złośliwych komarów, gdyż wiem, że bez ognia w pobliżu bagna niktby nie mógł wytrzymać. Tu na szczęście, w ciemnym i dość suchym lesie plaga ta nie jest tak dotkliwa.
— Wiadome ci są plany, które Ibn Asl rano zamierza wykonać?
— Effendi! Cóż ty myślisz, że jestem prorokiem?
— No, nie, ale przypuszczam, że byłeś już na miejscu i mogłeś podsłuchać.
— Niechże Allah broni! Miałżebym aż tak daleko wleźć pod rękę opryszkowi, iżbym mógł słyszeć jego słowa? Wszak spostrzeżonoby mnie i schwytano na pewne.
— A zresztą są pewne oznaki, z których można wyciągnąć wnioski. Czy nie zauważyłeś coś podobnego?