— Nie! Oni siedzieli naokoło ognisk, jedząc i rozmawiając głośno, ale co, tego wcale nie rozumiałem, bo byłem dosyć daleko.
— Widziałeś Ibn Asla?
— Siedział przy pierwszem z brzegu ognisku.
— Jak daleko stąd do nich?
— Prawie pół godziny drogi.
— A no, pójdę. Masz chęć iść ze mną?
— Bardzo, jeżeli oczywiście nie wpadniesz na jaki dowcip, naprzykład, abyśmy się przysiedli do Ibn Asla. Po tobie można się spodziewać nawet takiego psikusa.
Mój biały haik pozostał w obozie, obecnie zaś odłożyłem nawet niezbędną swą broń i poszliśmy, wymijając starannie pojedyncze krzaki i błyszczące tu i ówdzie kałuże. Po kwadransie drogi spostrzegłem blask pierwszego ogniska, potem drugiego, trzeciego i tak dalej aż do sześciu. Były tu tylko drzewa gafulowe i to bez podszycia. Obóz rozłożono bez żadnego planu, tu jedno ognisko, tam drugie, jak się komu podobało. Staliśmy dłuższy czas za szerokim krzakiem, nie dalej jak na sześćdziesiąt kroków od pierwszego ognia, koło którego siedział Ibn Asl w towarzystwie dwu swoich oficerów i dwu prostych łowców. Rozmawiali ze sobą swobodnie, jednakże nie mogłem zrozumieć ani jednego słowa.
— Muszę iść dalej bezwarunkowo — rzekłem więcej do siebie niż do emira — i dowiedzieć się, o czem oni mówią.
— Na miłość Allaha, co tobie strzeliło do głowy?! Przepadniesz, jak kamień wrzucony do wody.
— Eh, próbowałem szczęścia w warunkach o wiele trudniejszych tak, że dzisiejszy zamiar jest wobec tego zabawką.
— Ale ja cię zapewniam, że ani kroku dalej nie zrobię.
— Nie żądam też tego od ciebie. Pójdę przecie sam. Na linii, łączącej nas z pierwszem ogniskiem, stoją w równych odstępach dwa drzewa, rzucające
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/254
Ta strona została przepisana.