Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/255

Ta strona została przepisana.

długie i zlewające się ze sobą cienie. Jeżeli posunę się raczkiem w tym cieniu, to nikt nie rozezna mnie od barwy gruntu, a do tego mam jeszcze do ukrycia się dwa grube pnie drzew. Tamto drugie ma nawet dogodny konar tuż o jakie półtora metra wysokości, mogę więc w razie potrzeby wdrapać się tam jak kot i, będąc oddalonym ledwie o jakie piętnaście kroków od ognia, usłyszę każde słowo.
— Ba, ale w jaki sposób wydostaniesz się z powrotem?
— Tak jak poprzednio.
— Nie, effendi, ja na to nie pozwolę, żebyś narażał życie...
— A czy nie narażę go tak samo jutro, gdy stanę do walki? A dodajmy do tego, że właśnie przedsięwzięcie moje obecne może udaremnić jutrzejszą walkę...
— Uważasz to za możliwe?
— Przypuszczam, że dowiem się czegoś nowego, co wpłynie na zmianę moich planów w ten sposób, iż nieprzyjaciel nie będzie wprost w stanie do obrony i weźmiemy całą hurmę żywcem do niewoli bez jednego wystrzału.
Chciał mnie chwycić za ramię i zatrzymać, ale się zapóźnił, bo w tej chwili pełzałem jak wąż wzdłuż cienia naprzód. Nie przedstawiało to żadnych trudności. Do ognia dorzucano ciągle mokre gałęzie, ażeby było więcej dymu, któryby odpędzał komary, i właśnie dym ten ciągnął się grubemi smugami prawie po ziemi, bo powietrze było duszne i wilgotne od poblizkiego bagna. Wykorzystałem więc momenty, w których unosił się dym najgęściej, i posunąłem się aż pod drugie drzewo. Rozgałęziało się ono istotnie tuż na jakie dwa metry od ziemi, z czego skorzystałem skrzętnie, usadowiając się w widłach i wygodnie nasłuchując. Przez dłuższy jednak czas nie było słychać nic interesującego, aż nareszcie uszu moich doleciały z dali słowa:
— Szejk el beled! Jest nareszcie!
I niebawem pojawił się z tamtej strony, prowadząc