Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/261

Ta strona została przepisana.

Hegazi zapóźno, gdy już reis effendina odjechał. Gdyby nie to, byłby emir pozostał, a ty musiałbyś się był pogodzić z losem i nie próbować nawet jakichkolwiek kroków w celu uratowania ojca i jeńców. No, ale omówiliśmy wszystko dokładnie i teraz pozwól mi zdrzemnąć się chwilkę, bom się zmęczył długą podróżą! Każ mnie zbudzić, gdy mój oddział będzie gotów do wymarszu!
Po tych słowach położył się koło ognia, a ja mogłem już spokojnie się oddalić, bo dowiedziałem się wszystkiego, co mi było potrzeba. Wykorzystałem więc znowu chwilę, w której wzniósł się z ogniska silniejszy tuman dymu, i na czworakach posunąłem się w tył do emira, który stał na poprzedniem miejscu za krzakiem i cały dygotał z obawy o mnie.
— Jesteś nareszcie, effendi, — szepnął. — Twoje zuchwalstwo istotnie godne jest podziwu, bo mogło cię kosztować bardzo wiele, może nawet własne życie.
— Mylisz się, przyjacielu. Zaryzykowałem wiele, to prawda, ale też i odniosłem znakomitą korzyść. Wyobraź sobie, znam dokładnie plany przeciwnika!
Opowiedziałem mu następnie wszystko. Ucieszyło go to niezwykle, zauważył jednak mocno podniecony:
— Efendi! Mimo wszystko, boję się... Szejk ma czterdziestu ludzi i sądzę, że nie zwyciężysz go przebiegłością.
— Oczywiście, że nie myślę nawet próbować fortelu. Ja po prostu... no wiesz... ja ich wezmę do niewoli...
— Ależ to niemożliwe bez potyczki... i niebezpieczne zresztą.
— Wcale nie niebezpieczne. Obsadzę teren wcześniej, niż on, i wówczas albo mi się będą musieli poddać albo ich powystrzelam co do jednego.
— Masz tylko dwudziestu asakerów, effendi.
— I tyle akurat potrzeba mi do strzeżenia karawany w obecnych warunkach. Gdybyś mi jednak dał czterdziestu...