Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/262

Ta strona została przepisana.

— Chętnie.
— Bo sądzę, że i tak pozostanie ci dosyć. Ibn Asl obsadzi przesmyk po tamtej stronie, a ty napad| niesz na niego z tyłu podczas, gdy ja od północy będę, się zbliżał. Mój strzał będzie hasłem, powtarzam słowa szejka.
— Dobrze, skoro tylko usłyszę strzał, rzucę się na wroga.
— Zwracam ci jednak uwagę, że, jak się właśnie dowiedziałem, Ibn Asl nigdy nie bierze osobiście udziału w potyczce, bo zanadto ceni swoje zdrowie i życie. Zapewne więc i tym razem pozostanie daleko w tyle i musisz wytężyć wszystkie siły w tym kierunku, aby nam nie czmychnął. Możesz nawet odkomenderować nieduży oddział, złożony, dajmy na to, z dziesięciu ludzi, który będzie miał wyłącznie za zadanie schwytać szanowną osobę Ibn Asla.
— Dobrze, postaram się o to. Kiedyż ci potrzebny oddział do wymarszu?
— Natychmiast. Wracaj i rozkaż, aby byli gotowi do drogi, ja tam zaraz przybędę!.,
— Jakto? Zostajesz jeszcze tutaj? Nie pójdziesz razem ze mną? Cóż ty znowu zamyślasz?
— Mam wielką chęć zabrać białą wielbłądzicę łowcom niewolników.
— Dajże pokój, możesz przez to popsuć całą sprawę, bo przypuśćmy, że spostrzegą się na tem, no i...
— Eh, szkoda czasu na gadaninę. Zobaczysz, że wszystko będzie dobrze.
— Ależ daj sobie wytłómaczyć... Skoro tam zauważą, że wielbłądzicy niema, muszą sobie pomyśleć, że ukradł ją jakiś złodziej, a więc, że są tu przecie jacyś ludzie w okolicy, i to wiele da im do myślenia.
— Ja przypuszczam inaczej. Pomyślą sobie z pewnością, że wielbłądzica była źle spętana, oddaliła się za daleko i że łatwo będą ją mogli w dzień odnaleźć. Co prawda cenię wysoko to zwierzę i radbym je mieć koniecznie, ale kieruję się w tym wypadku jeszcze inną