— Dałby to Allah!
— A uważaj dobrze, żeby Ibn Asl nie uciekł! — ostrzegłem go raz jeszcze i wyruszyłem w drogę. Jeden z asakerów prowadził mego wielbłąda, na którym siedziałem, a drugi białą wielbłądzicę.
Upłynęło sporo czasu, nim dostaliśmy się na północny kraniec bagna i następnie okrążyli je od zachodu. Mimo znajomości terenu dwa razy pomyliłem się w poszukiwaniu suchego koryta i dopiero za trzecim razem natrafiłem na nie. Tu przedewszystkiem należało ukryć obydwa wielbłądy, bo niepodobna było brać ich z sobą w głąb skał. Odprowadziłem je więc duży kawał na bok, uwiązałem na przyponie i pozostawiłem jednego człowieka na straży, poczem udaliśmy się w głąb koryta aż do kotlinki. Ściany tejże nie były bardzo strome, dzięki czemu trzydziestu ludzi mogło śmiało wspiąć się w górę i tam się ukryć. Dałem im rozkaz, aby się zachowali zupełnie cicho i bez najmniejszego szmeru aż do chwili napadu. Każdy z nich miał sobie wyszukać odpowiednią kryjówkę za skałą, aby na wypadek strzelania ze strony nieprzyjaciela być zabezpieczonym od kul. Gdyby zaś przed napadem który z wojowników drapał się w górę, to żołnierze moi mieli go schwytać znienacka za gardło i odrazu uczynić nieszkodliwym. Ulokowawszy trzydziestu ludzi w bardzo korzystnem miejscu, wziąłem pozostałych dziesięciu, wróciłem z nimi kawałek i tam umieściłem się dość wysoko na skalistem zboczu, oczekując przybycia szejka, który powinien był wyruszyć o jedenastej przed północą, a żeśmy go wyprzedzili co najmniej o jedną godzinę, więc najprawdopodobniej tak długo tylko na niego czekać było trzeba. Niestety, pomyliłem się w przypuszczeniach, bo przybył o wiele później, to jest: aż o samym świcie. Nie spieszył się widocznie z tego powodu, że wiedział dokładnie o czasie zapowiedzianego mego przybycia nad maijeh, to jest w godzinę po modlitwie o porannej zorzy.
Żaden z tych ludzi nie przypuszczał, jakoby w tej
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/264
Ta strona została przepisana.