Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/270

Ta strona została przepisana.

— Gdzież są twoi bohaterowie? — pytałem szejka. — Wezwij ich, żeby powyłazili z krzaków i bronili się do upadłego! ś
— Effendi! Obcy effendi! — jęczał ktoś ukryty w gąszczu..
— Daję ci jedną jedyną minutę czasu do namysłu, — mówiłem dalej do szejka, — jeżeli nie zdecydujesz się na złożenie broni, to w tej chwili głowę ci uciąć każę.
— A... a... a.. gdybym się poddał... czy... mogę liczyć na ułaskawienie?...
— Przyrzekam ci łagodność, więcej nie możesz żądać ode mnie, bo los twój zależy od reisa effendiny. Prędko! Minuta ubiega...
Szejk począł się szamotać i szarpać widocznie w nadziei wyrwania się z moich rąk, w tej chwili jednak podniosłem nóż, jakbym zamierzał zadać mu cios śmiertelny i to go unieruchomiło odrazu.
— Puść mnie, effendi, a uczynię wszystko, co zechcesz!.
— Wcale puścić cię nie mogę, bo jesteś moim jeńcem. Rozkaż swoim ludziom, niech przychodzą tu pojedynczo, składają broń i niech związać się dadzą bez oporu, bo jeżeli który okaże choćby najmniej podejrzany ruch, otrzyma natychmiast kulką w łeb, stamtąd, patrz! Prędzej więc, bo mi się spieszy!
Pod wpływem śmiertelnej trwogi, wydał szejk rozkaz, który ludzie jego wykonali z rezygnacyą, wyłażąc po jednym na czworakach z zarośli. Po upływie kwadransa byli wszyscy rozbrojeni i powiązani. Na tem skończył się pierwszy akt dzisiejszego dramatu, zupełnie zresztą po mojej woli i ku memu wielkiemu zadowoleniu.
Należało teraz oczekiwać przybycia Ben Nila z karawaną.Wydrapałem się na szczyt skalny, patrząc w stronę, skąd karawana miała nadejść, niestety, dopiero po upływie dobrej godziny jej się doczekałem. Ben Nil jechał poprzód w towarzystwie posłańca. Obaj, spostrzegłszy mnie, puścili się szybkim krokiem, by zobaczyć się ze mną jak najprędzej.