Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/276

Ta strona została przepisana.

Byłoby to może nieludzkie i niesprawiedliwe, gdybym ten sam los zgotował opryszkom? Ile krwi niewinnej mieli oni na swojem sumieniu! Ile tysięcy Bogu ducha winnych Czarnych unieszczęśliwili haniebnie, sprzedając ich jak bydło! Zdawało mi się w tej chwili, że gdybym ich zepchnął w maijeh, byłoby to dla nich karą nader łagodną. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie, powiada przysłowie, które tu na pustyni jest prawem, zarówno jak i na preryach, na sawannie lub na pampasie i Ilanosie Ameryki Południowej...
Nie mogłem myśli tej dokończyć, bo tuż niedaleko rozległ się donośny, rozkazujący głos:
— Stój! Ani kroku dalej, bo strzelamy!
Stanąłem, patrząc bystro przed siebie, gdzie rosły obok siebie dwa drzewa gafulowe, a przed niemi leżały potężne głazy, z poza których widać było trzy lufy, skierowane wprost ku mnie... Położenie okropne... Niechby tylko palcem ruszył który z nich, a poczułbym śmiercionośny ołów w swem ciele...
— Cóżeś ty zacz? — zapytałem w liczbie pojedynczej umyślnie, jakobym mniemał, że tam tylko jeden jest człowiek.
— Jestem twoim starym znajomym. Chciałbyś się widzieć ze mną?
— Bardzo chętnie...
— Odłóż więc broń, a wyjdę z kryjówki!
— Byłbym głupi, gdybym to uczynił.
Wypowiedziawszy te słowa, skoczyłem w bok, gdzie stało dość grube drzewo, znajdując za niem doskonałe schronienie. Ludzie ci byli nielada w kłopocie. Przyszli tu bowiem na czas i czekali znaku ze strony szejka el beled na rozpoczęcie kroków zaczepnych, aż oto wbrew oczekiwaniu zobaczyli mnie samego i zdradzili swą kryjówkę przedwcześnie. Cóż było robić? Czy zyskać na czasie przez nawiązanie rozmowy z nieprzyjacielem, który na szczęście ozwał się po chwili:
— Pokażno się tu dobrowolnie, to lepiej będzie