Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/277

Ta strona została przepisana.

dla ciebie, niżbyśmy cię mieli zmusić do tego. Pogadamy o tem, czego od ciebie żądam.
— Mów więc, słucham!
— Eh, nie w ten sposób. Odłóż karabin i przyjdź do kamienia, który leży w połowie odległości między nami! Ja przyjdę tam również.
— Dobrze, zgadzam się, ale gdybym tylko zauważył przy tobie chociażby mały nożyk, pchnę cię tam, skąd niema już powrotu.
Oparłem karabin o drzewo i położyłem nóż, a rewolwer na wszelki wypadek schowałem do kieszeni w spodniach, chociaż wcale tego nie było potrzeba. Spojrzałem przelotnie wstecz. Ludzie moi stanęli, kryjąc się za krzak, który w tem miejscu na szczęście się znajdował, ale mimoto można ich było zauważyć, zwłaszcza Ben Nila, który stał na samym przodzie.
Zupełnie spokojnie wyszedłem z za drzewa i udałem się na wskazane miejsce, gdzie stanąłem, i dopiero teraz wychylił się z za głazów... porucznik Ibn Asla. Zdziwiło mnie to trochę, bo spodziewałem się, że może będzie sam dowódca. Oficer stanął przedemną o parę kroków i zapytał szyderczo:
— Zapewne nie spodziewałeś się ujrzeć mnie tutaj, nieprawdaż?
— I tak i nie, — odrzekłem spokojnie — wiedziałem bowiem, że będziecie tutaj, zresztą było do przewidzenia, że raczej sam Ibn Asl zechce rozmówić się ze mną.
— Allah! Wiedziałeś, że urządziliśmy na ciebie zasadzkę?
— O, ja wiem jeszcze więcej. — Ja wiem wszystko. W tej chwili czekasz na hasło, które ma dać szejk el beled. Czy może mylę się, twierdząc, że strzał z jego flinty ma oznaczać rozpoczęcie kroków wojennych?
— Allah jest wszechwiedzący, on wszystko widzi i słyszy i wie. Ale skąd ty wiesz o zamiarach szejka?
— Dowiesz się później, a tymczasem przywołaj tu Ibn Asla!