Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/281

Ta strona została przepisana.

strony, byłem zupełnie na boku. Porucznik, zobaczywszy zbliżających się szybko żołnierzy, krzyknął rozpaczliwie:
— Allah! Toż to co najmniej sto głów! Effendi! Poddaję się, poddaję!
Skoczył prędko do swojej kryjówki i wyniósł karabin, a następnie pobiegł do dwu swoich towarzyszy, którzy byli nieco dalej. Postąpiłem naprzód kilka kroków za nim i spostrzegłem, że było tu dość znośne miejsce do ukrycia się. Wprawdzie nie spodziewałem się, żeby tu przyszło do utarczki, ale dla pewności kazałem żołnierzom skryć się poza kamienie i krzaki i czekałem, co będzie dalej. Porucznik był tak przerażony, że słowa przemówić nie mógł, widocznie nie spodziewał się ujrzeć tylu ludzi po mojej stronie. O niego więc nie miałem już żadnej obawy wiedząc, że się podda dobrowolnie. Ale co z emirem?
Po upływie niedługiego czasu usłyszałem z drugiej strony zatoki głośne krzyki i wołania, ale nie można było zrozumieć z tego ani słowa, tembardziej, że padł strzał, potem drugi, trzeci... Krzyk nie ustawał przez dłuższą chwilę, aż wreszcie ustał nagle, a na drodze ponad maijeh ukazał się żołnierz, zmierzający ku mnie dość szybko. Wychyliłem się z kryjówki i zawołałem do niego, gdy był już blizko:
— Puścili cię łowcy?
— Musieli, effendi, bo... złożyli broń.
— Chwała Bogu! Ale... Strzelano...
— Emir chciał ich przekonać, że nie żartuje, a nawet czterech padło bez ducha, no i dopiero wówczas poddali się. Emir prosi cię, effendi, abyś spieszył czemprędzej pomóc wiązać jeńców.
Poszliśmy naprzód i niebawem natknęliśmy się na kilku łowców, którzy mieli jeszcze broń w rękach, ale nie zdradzali bynajmniej ochoty do zrobienia z niej użytku.
— Elffendi! — zawołał emir.
— Jestem!