Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/283

Ta strona została przepisana.

— Masz słuszność, trzeba się pospieszyć.
— Może lepiej będzie, gdy ja pójdę naprzód, bo im wcześniej będę na miejscu, tem lepiej.
— A więc idź i weź Ben Nila, a ja o ile możności przyspieszę pochód!
Okazało się, niestety, że obawy moje były uzasadnione. Przybywszy z Ben Nilem na północny stok góry, spostrzegłem odrazu, że stało się coś, co się stać nie powinno. Tuż niedaleko miejsca, na którem pasły się wielbłądy zauważyłem pięciu ludzi, a dalej, gdzie koryto wrzynało się w głąb góry, znajdowała się grupa ludzi, którzy nie powinni byli znajdować się tutaj, gdyby było nie zaszło coś nadzwyczajnego. I tu było również pięciu. Dwu z nich leżało na ziemi, a tamci pochylali się nad nimi. Zobaczywszy mnie jednak, stanęli wyprostowani, czekając, dopóki się nie przybliżę. Byli to: przewodnik fesarski i askari, któremu powierzyłem był komendę, oraz jeden z asakerów. Z daleka już wywnioskowałem z ich zachowania się, że zaszedł jakiś przykry wypadek.
— Co się tu stało? — zapytałem — Dlaczego ci dwaj leżą na ziemi?
— Effendi, oni... oni są ranni... — odrzekł stary askari.
— Kiedy? W jaki sposób? Kto?...
— Jakiś obcy...
— Jakżeż to możliwe... Nie wiecie, co to za jeden?
— Nie widziałem go nawet, a ten — wskazał obok stojącego żołnierza — pełnił wartę i widział go wprawdzie, ale nie wie, kto to był.
— A reszta strażników?
— Nie wiem, czy oni go poznali, i nie mogę ich pytać, bo leżą, nie dając znaku życia.
— Ale widzę ich tylko dwu i tego trzeciego tutaj, jest więc razem trzech, a ja przecie rozkazałem wyraźnie, by pięciu strzegło wielbłądów!
— Effendi, — ozwał się stary askari, spuszczając wzrok — teraz to już stoi pięciu...