Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/284

Ta strona została przepisana.

— Hm, teraz, — rzekłem nie bez gniewu — teraz jest was tu dwa razy tyle, a zatem koło jeńców jest tylko dziesięciu, zamiast piętnastu! Co to za porządek!? Jeżeli nie umiesz wykonywać moich rozkazów, to niema się czemu dziwić, że zachodzą wypadki wcale niepożądane. Jesteś najstarszy z asakerów, to prawda, ale lepiej byłbym zrobił, gdybym był powierzył dowództwo małemu dziecku niż tobie, bo ono byłoby wypełniło moje rozkazy. Cóż to się dzieje z tymi dwoma?
— Mam nadzieję... effendi... że oni tylko... stracili przytomność... i że obudzą się zaraz...
— Cuciliście ich?
— Przez całą godzinę, ale to wcale nic nie pomaga...
— Rozumie się... Popatrz tylko na ich twarze, na te zmienione i przeciągnięte rysy!
Przykląkłem, by zbadać rannych, leżących w kałuży krwi. Jeden z nich został trafiony śmiertelnie w tył czaszki, drugi w pierś. Ci stroskani nawet surdutów na nich nie rozpięli.
— Człowieku! — krzyknąłem gniewnie na starego — gdzie ty podziałeś swoje oczy? Przecie obaj skonali w krótkim czasie po otrzymaniu kul! Chciałbym tylko wiedzieć, jak się to wszystko stało.
— Pytaj tego, effendi, bo był przytem — rzekł stary, wskazując żołnierza.
— Mów! — rozkazałem mu.
— Panie! — zaczął biedak, kłapiąc zębami — wierz mi, że ja nic niewinien. My wszyscy trzej właśnie objęliśmy wartę...
— Trzej? — przerwałem mu — a więc mimo mego nakazu było was tylko trzech!
— No, tak, ale to nie moja wina.
— Wiem, że to nie od ciebie zależało. Mów dalej!
— A no, skoro tylko tamci poprzedni odeszli, zobaczyliśmy człowieka, który zbliżał się do nas ze stepu wzdłuż brzegu bagna. Człowiek ten, zobaczywszy nas, zląkł się w pierwszej chwili, ale potem coś sobie pomiarkował i przyszedł tu...