Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/287

Ta strona została przepisana.

nad osłami. Cóż on na to, gdyś mu naopowiadał tyle pięknych rzeczy?
— Zażądał rozmowy z dowódcą.
— A wiesz ty, co wam należało zrobić, nicponiu jeden? Gdybyście byli mieli choć odrobinę oleju w głowie, to sprawa przedstawiałaby się w tej chwili zupełnie inaczej: trzeba było zażądać, ażeby złożył broń, a dwu was poprowadzi go do komendanta. Czemuście tego nie zrobili?
— Bo on rozkazał, żeby jeden poszedł zawołać go tutaj.
— I kto poszedł?
— Ja.
— To uratowało ci życie. Widocznie drab bał się trzech i dlatego wysłał cię, żeby mieć tylko z dwoma do czynienia. Mów dalej!
— Poszedłem, nie przeczuwając nic złego, gdy jednak znajdowałem się tam wewnątrz koryta, przyszła mi myśl, czyby nie lepiej wrócić i złapać go. W tej chwili właśnie usłyszałem dwa strzały jeden po drugim koło wielbłądów i wróciłem natychmiast; niestety było już zapóźno, bo nieznajomy wsiadał właśnie na białą wielbłądzicę, a dwaj moi towarzysze leżeli na ziemi.
— Nie strzelałeś za nim?
— Owszem, celowałem w samą głowę, ale kulą chybiła. Nim naładowałem poraz drugi, on był już daleko.
— W którym kierunku pojechał?
— Tam, skąd przybył.
— Na zachód?
— Tak. Znikł za bagnem.
— A potem?
— Potem stary, usłyszawszy strzały, przybiegł tutaj, dopytując się, co zaszło. Kazał więc zaraz postawić koło wielbłądów pięciu ludzi, a sam usiłował ocucić nieboszczyków, ale, jak widzisz sam, bezskutecznie.
— Głupi zawsze tak czyni. Radby naprawić błąd, gdy już jest zapóźno. Wy jesteście winni