Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/296

Ta strona została przepisana.

rzemienie na piersiach wielbłądzicy. Szkoda, że chybiłeś za drugim razem...
— Przebacz, effendi! Mnie istotnie wyprowadziło z równowagi to, że mimo celności strzału wielbłądzica nie padła.
— Ha, trudno. Już się nie wróci. Wysnuj sobie z tego naukę na przyszłość, młodzieńcze!
Chmurna twarz jego zaczęła się powoli rozjaśniać. Ocknął się wreszcie i wydobył z zarośli ukrytego wielbłąda, poczem odjechaliśmy w kierunku suchego koryta. Zdala już zauważyliśmy niezwykły ruch wśród naszych. Zebrali oni wszystkich jeńców w jedną gromadę, naokoło której rozstawiono silną straż. Tuż obok rozłożyli się asakerzy, a dalej emir ze swymi oficerami. Wielbłądy pasły się w pobliżu. Żołnierze byli bardzo wesoło usposobieni, albowiem wyprawa została uwieńczona bardzo dobrym skutkiem, a przytem ani jeden z nich nie zginął ani też nie był raniony. Ponad to należała im się suta nagroda pieniężna za tak znaczny połów. Natomiast jeńcy mieli bardzo rzadkie miny i siedzieli w trawie przygnębieni jak skazańcy. Gdy zbliżyłem się do nich i zeskoczyłem z siodła rzucali ku mnie spojrzenia pełne nienawiści, a Abd Asl, rzekł do swego sąsiada tak głośno, że usłyszeć mogłem:
— Wszystko mamy do zawdzięczenia temu parszywemu giaurowi, temu śmierdzącemu psu. Niechże go Allah rozstrzępi na kawałki i wichrom po stepie roznieść każe!
Udałem, że mnie wcale to nie obchodzi, co on powiedział. Reis effendina zaś powstał z miejsca i podszedł ku mnie, mówiąc:
— Dowiedziałem się o wszystkiem podczas twojej nieobecności i winnych ukarzę jak najsurowiej. Tam są — dodał, wskazując leżących na boku w trwawie dwu związanych ludzi. Był to stary askari, któremu powierzyłem był dowództwo nad karawaną, i ów żołnierz, co tak skwapliwie wygadał się przed Ibn Aslem.
— Powiedziano mi, — mówił emir dalej, — że udałeś