Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/300

Ta strona została przepisana.

wiednim wietrze jeszcze więcej. Byłoby to więc znaczną stratą czasu, jeżeli mamy niezłomny zamiar schwytać Ibn Asla.
— On przecie musi zużyć taki sam czas.
— Myślisz, że on pojedzie na „Jaszczurce?“ Z pewnością nie, bo będzie się obawiał twego „Sokoła“. Jestem najmocniej przekonany, że pojedzie przez step, ma bowiem doskonałego wierzchowca, którego dosięgnąć niepodobna.
— Przyznaję ci słuszność, effendi, i wnioskuję, że ty również masz chęć dostać się do Faszody w ten sam sposób.
— Pod warunkiem, jeżeli dostanę dobrego wielbłąda.
— Masz przecie aż dwa doskonałe hedżiny, czyżbyś nie był z nich zadowolony?
— O, bynajmniej, są to znakomite wielbłądy. Przebyły one olbrzymią przestrzeń w tak krótkim czasie, a mimoto nie są wcale zmęczone. Rozumie się, że obchodziłem się z nimi bardzo troskliwie, a ponadto wypoczęły dostatecznie u Fessarów. Tylko że może zechcesz je oddać, komu należy, wszak zarekwirowałeś je z urzędu.
— To najmniejsza. Są potrzebne wicekrólowi i to powinno zadowolić właściciela. Możesz więc spokojnie zatrzymać je, jak długo ci się podoba.
— Dobrze! Ibn Asl nie zdąży uciec mi zbyt daleko.
— Ale, ale... wybierzesz się sam w tę drogę?
— Byłoby to oczywiście najdogodniej, towarzysz bowiem stanowiłby dla mnie niepotrzebny ciężar.
Spodziewałem się, że Ben Nil nie wytrzyma i odezwie się, jakoż rzeczywiście młodzieniec zbliżył się do naszego koła i przerwał mi w połowie zdania:
— No, nie każdy byłby dla ciebie uciążliwym, effendi, jest bowiem ktoś, kto chętnie oddałby życie dla ciebie, i choćbyś go nie wziął ze sobą dobrowolnie...
— To leciałby za mną sam...