Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/309

Ta strona została przepisana.

naniu, że emir nie zrobiłby dla mnie tak wielkiego ustępstwa.
— Czy koniecznie musiałem na to zasłużyć? Czy nauka twoja nie jest nauką miłości, łaski i miłosierdzia? Tłómaczyłeś mi to dokładnie w czasie bytności w Sijut.
— I wkrótce potem zwabiłeś mnie podstępnie do jaskini, abym tam marnie zginął.
— Nie zważaj na to, lecz na przykazania twej wiary, ażeby twój Jezus, gdy zejdzie na świat sądzić żywych i umarłych, i dla ciebie był łaskawy.
— Milcz! — rozkazał mu emir, sądząc zapewne, że może zechcę się wstawić do niego za skazańcem. — Effendi nic dla ciebie uczynić nie może, bo ja bezwarunkowo niczego mu nie przyrzekam. Związać!
Starzec bronił się związanemi rękoma, wierzgał nogami i ryczał przytem nie jak człowiek, lecz raczej jak dziki zwierz. Oczywiście, że scena ta nie budziła we mnie żadnego współczucia dla łotra, który godnie sobie na śmierć zasłużył, ale nie tak okrutną. Można bowiem było obejść się bez wrzucania go krokodylom i dlatego postanowiłem przeszkodzić temu. W chwili tej przyszła mi do głowy pewna myśl. Przypomniałem sobie bowiem przewodnika po jaskini w Maabdah, któremu przyrzekłem, że poczynię pewne poszukiwania za jego zaginionym bratem. To, czego się od owej chwili dowiedziałem, dawało mi do myślenia, że Abd Asl wie coś o jego losie. Dlatego to ozwałem się:
— Dajcie spokój! Chcę z nim pomówić w pewnej sprawie.
Żołnierze mnie usłuchali, a stary tymczasem zwrócił się do mnie:
— Dziękuję ci, effendi! Dziękuję za pomoc w najstraszniejszej potrzebie... jesteś zdecydowany prosić za mną?
— Może... Wprzód jednak odpowiedz na kilka moich pytań!
— Ależ owszem, pytaj, a odpowiem z prawdziwą