Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/32

Ta strona została przepisana.

lecz w jej pobliżu. Którędy wiedzie droga stąd do źródła? Czy ma dużo zakrętów?
— Nie, tworzy prawie prostą linię.
— To mi na rękę. Teraz idę, a wy nie macie nic do czynienia; zachowujcie się tylko jak możecie najciszej.
— A co zrobimy, jeśli nie wrócisz?
— Ja wrócę.
— Mówisz z wielką ufnością, effendi. Niech cię Allah prowadzi!
Zostawiłem jasny haik, a szare ubranie nie odbijało od bujnej roślinności. Nie poszedłem oczywiście szerokim tropem, bo tam drzewa stały daleko od siebie, dążyłem wciąż zaroślami równolegle z nim.
Po kwadransie może drogi wydało mi się, że przedemną ktoś mówił; studnia zapewne znajdowała się na prawo. Zatrzymałem się i jąłem nadsłuchiwać. Tak, to były rzeczywiście głosy ludzkie. Nie rozmawiali zbyt głośno, więc musieli znajdować się niedaleko odemnie. Położyłem się na ziemi i poczołgałem się na rękach i na kolanach. Im dalej się posuwałem, tem wyraźniejsze stawały się głosy, a jeden z nich wydał mi się nawet znanym. Nie mogłem zrozumieć słów, ale po brzmieniu wywnioskowałem, że rozmawiający znajdowali się za gęstym krzakiem senesu. Przysunąłem się bliżej i poznałem drugi głos. Był to dżelabi, a ten, z którym rozmawiał, ni mniej ni więcej tylko Abd Asl, święty fakir, który chciał mnie zamorzyć głodem w Sijut.
Krzaki senesu nie były zbyt szerokie, gdyż rozumiałem każde słowo tak wyraźnie, że zdawało mi się, jakoby odległość między nami wynosiła zaledwie trzy do czterech łokci. Z rozmaitych dolatujących mnie szmerów i dźwięków można było wnioskować, że nie byli oni sami we dwójkę.
— Wszyscy, wszyscy muszą pójść do piekła; tylko tego cudzoziemca zostawmy przy życiu! — rzekł fakir w chwili, kiedy ułożyłem się już wygodnie.
— Czemu? — spytał dżelabi. — On właśnie powinien pierwszy zginąć od naszych kul i nożów.