Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/323

Ta strona została przepisana.



ROZDZIAŁ IV.
U „Ojca pięciuset“.

Dwaj podróżni zupełnie sami na rozległej pustyni!
Promienie słońca tak palą, że człowiek czuje się jakby w połowie upieczonym i, aby nie oślepnąć, trzeba nasunąć głęboko na oczy kaptur haika. Mówić niema o czem, bo brakuje ku temu tematu, a pozatem język zasycha w ustach i, gdyby nawet było o czem mówić, toby się nie chciało.
Wokoło, jak okiem sięgnąć, morze piasku. Wielbłądy kroczą miarowo, automatycznie, jak nakręcone maszyny. Nie posiadają one wcale temperamentu szlachetnego konia, który na każdym kroku okazuje swemu panu, że cieszy się z nim razem lub smuci. Człowiek niejako zlewa się w jedną istotę z rumakiem, ale z wielbłądem nigdy, choćby to był najszlachetniejszy hedżin. Pozna to każdy, kto odbywał podróż na jednem i drugiem zwierzęciu.
Podróżny obejmuje konia nogami i jest, żeby tak rzec, wcieleniem podania o centaurach. To bezpośrednie zetknięcie się człowieka z koniem wystarcza, że nerwy jego mają pewien związek z nerwami zwierzęcia i to ostatnie odczuwa zamiary jeźdźca prędzej, niż on to ruchem zewnętrznym daje do poznania. Koń przywiązuje się do człowieka, czuje z nim i raduje się lub cierpi, odważa się na szalone nieraz przedsięwzięcia, pędzi z nim choćby w przepaść, a nawet z pełną tego świadomością leci w zapale w paszczę śmierci.