Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/325

Ta strona została przepisana.

nowicie, że pędzi po tej prostej, nieskończonej jak wieczność linii na morzu piasku.
Nagle obudził mnie z tego odrętwienia duchowego ostry krzyk. I Ben Nil równocześnie odsłonił twarz, spoglądając w górę z wielkiem zaciekawieniem.
— Szahin! — rzekł do mnie, wskazując rękąw górę, poczem pogrążył się nanowo w milczeniu.
Był to istotnie szahin czyli sokół. Krążył właśnie ponad naszemi głowami. Ben Nil nie był wcale zdziwionym pojawieniem się tego ptaka, ale co do mnie, odzyskałem natychmiast sprawność umysłową, zbudziłem się zupełnie.
— Uważaj!.... Ktoś się tu zbliża! — rzekłem do towarzysza.
Ben Nil wyciągnął się znowu na siodle i obejrzał się wokoło, a nie zauważywszy niczego, mruknął:
— Miałżebym już ślepnąć od tego słońca? Nie widzę nikogo, effendi!
— I ja również, ale że się wnet z kimś spotkamy, to pewne. Sokół porywa tylko żywą zdobycz, a padliny nie tknie nawet. Jeżeli więc znalazł się tu, na pełnej pustyni, gdzie niema żadnej żywej istoty, to widocznie leciał za śladem karawany.
— Eh, może zbłądził lub podróżuje.
— Sokół nie łatwo błądzi, a zresztą trzeba mu się bliżej przypatrzyć, bo z zachowania się jego można poznać, czy jest wędrowcem.
Ale domniemany podróżnik nie leciał w jednej linii, lecz krążył nad naszemi głowami, zajmując się nami bardzo żywo. Niebawem usłyszeliśmy po stronie zachodniej krzyk drugiego ptaka, który przyleciawszy, zrównał się z tamtym i krążył z nim razem.
Wstrzymaliśmy wielbłądy, ażeby lepiej przypatrzeć się ptakom.
— Wartoby w każdym razie dowiedzieć się, co będzie — zauważyłem.
Ba, ale czy możesz tutaj wiedzieć o czemś wcześniej, niż zobaczysz?