Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/326

Ta strona została przepisana.

— Widziałem już właśnie sokoły, które odleciały prosto na zachód, patrz, zaczynają znowu krążyć i równocześnie posuwają się ku południowi. Wysnuwam stąd wniosek, że tam właśnie znajduje się karawana, która posuwa się tak powoli, że jestem prawie pewny, iż są tam ludzie, którzy maszerują pieszo.
— A skąd wiesz, że karawana posuwa się naprzód pomału?
Z zachowania się sokołów.
— Efendi, ty jesteś istotnie czarodziejem... Czy spotkamy się z tymi ludźmi?
— Owszem, jeżeli umyślnie nie zechcemy ich ominąć. Są niedaleko. Pieszo zajść do nich można za godzinę.
— Allah!... Wiesz o tem tak dokładnie? Przecie sokoły nie powiedziały ci tego wcale.
— A któżby, jeżeli nie one? Jeżeli się zna chyżość lotu sokoła i czas, to łatwo obliczyć z tych dwu liczb trzecią, to jest odległość.
— Moglibyśmy widzieć karawanę tak, żeby nas nie spostrzeżono?
— Może, spróbujemy.
Skierowaliśmy ku południowi, obierając sobie za cel krążące w powietrzu ptaki, na które patrzyłem przez dalekowidz, bacząc również, czy na horyzoncie nie widać ludzi. Chciałem bowiem na wszelki wypadek uniknąć niespodziewanego spotkania. Teren był równy jak stół i o kryjówce ani myśleć, ale wiedziałem, że najdalej pod wieczór dotrzemy do okolicy urozmaiconej. Powinniśmy byli mianowicie natknąć się na Nid en Nil, to jest: bardzo długie. łożysko rzeki, która wzbiera w porze deszczowej, a nawet i w porze suchej, jak mi opowiadano, można tam trafić na niewielki zapas stojącej wody i podobno nawet konie rzeczne znajdują tam schronisko. Aż do tej chwili nie przypuszcząłem, żeby te zwierzęta dotarły aż tak daleko na północ.
Po upływie kilkunastu minut zbliżyliśmy się do