Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/330

Ta strona została przepisana.

— Odpoczywamy, jak widzisz.
— Będziecie tu nocować?
— Zależy, czy nam się to podoba i czy nie zechce nam kto przeszkadzać.
— Jesteście sami?
— Widzisz to przecie sam.
— Zdaje mi się, że nie zbywa ci na uprzejmości...
— O, za pozwoleniem. Okazuję uprzejmość tylko wówczas, gdy ktoś i względem mnie jest uprzejmym. Odmówiłeś mi przecie pozdrowienia...
— Nie znam was. Kto wy jesteście, powiedz!
— Owszem, ale wówczas dopiero, gdy ty wyjawisz nam swoje nazwisko i zawód.
— Stoję wyżej od ciebie i dlatego powinieneś mi pierwszy ustąpić. Dowiedz się mianowicie, że należę do najwaleczniejszych wojowników króla Takalów. Imię moje Szedid.
— A ja jestem mudirem z Dżarabub, przypuszczam, że znana ci jest ta miejsowość...
W jaki sposób mi to przyszło na myśl, o tem nie miałem pojęcia ani wówczas ani dziś nawet jeszcze. Miejscowość owa jest znana stąd, że założono tam najsłynniejszy w nowszych czasach zakon mahometański, ale żadnego mudira tam niema i nigdy nie było. Przywłaszczyłem sobie ten tytuł ot tak sobie, aby zaimponować Takalowi. Kto i co zacz jestem, zbyteczne było z łatwo zrozumiałych powodów wyjawiać to przed nim. Kłamstwo w podobnych wypadkach bynajmniej za zbrodnię poczytywane być nie powinno, przeciwnie szczerość mogła mnie i towarzysza narazić na niebezpieczeństwo, może nawet utratę życia.
— Nie słyszałem wcale o tej miejscowości, — odrzekł olbrzym pogardliwie — a twoje całe mudirostwo stoczyły zapewne termity.
— Synem ciemnoty jesteś... Czy i o sidim Senussów również nie słyszałeś nigdy?
— Allah niech cię na wylot przewierci, skoro śmiesz pobożnego wiernego obrażać podobnemi pyta-