Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/335

Ta strona została przepisana.

— Ha! Musiałbym się poddać losowi, — a pocichu prawie na ucho szepnął mi: — No, już jabym znalazł na to radę i nie dałbym się za nic w świecie wziąć pod nogi...
„Zwierzenie to uczynił przede mną z tej racyi, że, uważał mnie za świątobliwego i nie obawiał się mnie wcale. Widocznie nie robił sobie nic z wysoko postawionej osoby w hierarchii duchownej, bądź też nie było dla niego wogóle żadnej świętości. Ostatnią tę okoliczność potwierdzała odpowiedź na moje zapytanie:
— Czy i ty sprzedałeś kiedy rekwik?
— Wiele razy. Nawet tu wśród tych niewolników jest moja własna żona i dwie córki.
— Dlaczego je sprzedajesz?
— Bo znalazłem sobie inną żonę, a co do córek, to korzystniej jest przecie sprzedać je za gotówkę, niż żywić je niepotrzebnie.
Wypowiedział to z tak zupełną zarozumiałością i w takim tonie, jakby chciał przez to dać wyraz nie tylko własnym, osobistym zapatrywaniom, lecz objawić zdanie całej ludzkości wogóle.
— Czy poddały się dobrowolnie? — dowiadywałem się dalej.
— A cóżby im pomógł opór? Płakały, lamentowały, ale co znaczą łzy kobiety? Bo, jako uczony we wierze, przyznasz, że kobieta nie posiada duszy i nie może się dostać do nieba.
— Dokąd prowadzisz tych niewolników?
— Do Faszody. Mam tam stałego odbiorcę.
Już, już byłby mi dał inną, może nawet prawdziwą odpowiedź, ale się zawahał. Widocznie nie ufał mi w zupełności.
— Bywasz często w Faszodzie?
— Co sześć miesięcy ciągnę tam z żywym towarem na sprzedaż. A dokąd wiedzie twoja droga?
— Przedewszystkiem do Makhadat el Kelb, gdzie przeprawię się przez Biały Nil w celu wyszukania szczepu Fungi i rozpoczęcia tam misyi.