— Wstąpisz i do Faszody?
— Obecnie nie, lecz może później.
W tej chwili słońce dotknęło pozornie horyzontu, nadszedł więc czas modlitwy, zwanej mogreb. Ludzie, którzy siedzieli dotąd, nawet tamci powiązani razem podnieśli się na klęczki i zwrócili Oczy na mnie, albowiem wedle zwyczaju powinien przewodniczyć modlitwie najgodniejszy z obecnych, a drudzy tylko mają powtarzać refreny w pewnych miejscach, Chwila ta była dla mnie wielce kłopotliwa. Modliłem się wprawdzie dość często z muzułmanami, ale oczywiście nie głośno i nie do Allaha i proroka. Tu jednak były przepisane liczne i rozmaite fatha, wiersze z koranu, pozdrowienia dla Mahometa i archanioła, że byłbym się w tem najpewniej zgubił i skompromitował. I oto zacny Ben Nil odgadł odrazu mój kłopot i ozwał się pokornie proszącym tonem:
— Przepraszam cię, mudirze... Ty odmawiasz stale trzy razy dziennie modlitwy sam, a obie wieczorne należą się mnie. Czy i dziś pozwolisz mi je odmówić, jak zawsze?
— Dobrze! Przoduj w modlitwie, mój chatybie, ulubieńcze proroka — odrzekłem. — Słowa twe lecą tym samym szlakiem, co i moje, i osiągną ten sam cel.
Po mogrebie spożyłem z Ben Nilem posiłek, a Takalowie podczas tego odwrócili się, aby nie widzieć nas jedzących. Domaga się tego zwyczaju uprzejmość dla szlachetnych i pobożnych ludzi. Że zachowałem się przytem milcząco, nie mógł i Szedid nic mówić, zarówno jak i tamci reszta milczeli głęboko i zdawało im się zapewne, że obaj z młodym towarzyszem pogrążeni jesteśmy głęboko w pobożnych myślach i nie wolno nam przeszkadzać.
Niebawem ukazał się na niebie księżyc, a drzewa rzuciły ku nam długie cienie. Po prawej mojej ręce rozciągała się bezkresna pustynia, po lewej lśniły na wodzie drobniuchne, wiecznie ruchome kwiatuszki, które wcale w ziemię korzeni nie zapuszczają, lecz
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/336
Ta strona została przepisana.