Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/347

Ta strona została przepisana.

— Czyż może być obecnie tutaj?
— No, to, co powiedział Ibn Asl, było tylko domysłem. Gdyby rysopis zgadzał się był co do jednej tylko z dwu osób, to możliwy byłby błąd, ale przyznasz sam, że jest inaczej. Jesteś owym effendim i muszę cię zabić.
— Ależ ja nim wcale nie jestem!
— Nie udowodniłeś tego niczem, chyba, że zechcesz uczynić to teraz.
— Jedynym i najpewniejszym dowodem, jestem ja sam....
— Ha, wobec tego, muszę cię uwięzić i zatrzymać przy sobie tak długo, dopóki nie zobaczy cię Ibn Asl.
— Tego nie uczynisz, bo wyrządziłbyś niepowetowaną szkodę świętej sprawie islamu.
— Jeżeli nie postarasz się o to, bym uwierzył w twoje święte posłannictwo, to nie będę się kierował żadnymi względami.
— Ja zaś jestem przekonany, że wiesz doskonale, jak wielką władzę i moc posiada mój zakon, który zwróci się przeciw tobie, skoro tylko zażądam tego.
Tu nadmieniam, że w pośród ludności tych okolic panuje ogromna ciemnota i wiara w zabobony. Tem się też tłómaczy wielkie przerażenie, jakie na obecnych groźba moja wywołała. Szczególnie Szedid znalazł się w nader kłopotliwem położeniu. Jeżeli, jego zdaniem, byłem eiffendim, to powinien był bez wahania albo mnie zabić albo ująć. Jeżeli zaś byłem istotnie wysoko postawioną osobą w zakonie, za jaką się podałem, to byłem nietylko świętym, lecz zarazem czarodziejem i cudotwórcą, który, aby się pomścić, zdolny jest zmobilizować wszystkie dobre i złe duchy, jakie tylko istnieją. To właśnie czarodziejstwo napełniło go niesłychaną trwogą. Posłaniec mimoto dręczył go dalszemi uwagami, zwróconemi przeciw mnie tak, że ostatecznie Szedid rzekł:
— Doprawdy nie wiem, co mam czynić. Nie chciałbym ci wyrządzić krzywdy, a ty, mimo wszystko, nie