chiwać. Wszyscy spali jak zabici i nic dziwnego; po tak forsownym marszu przez cały dzień w straszliwą spiekotę i prawie o głodzie, każdy był strudzony niemal do zupełnego wyczerpania sił. Nikt w całej tej gromadzie ani się poruszył, oczywiście oprócz strażnika, który przechadzał się ociężale po jednej linii tam i napowrót. Zbliżyłem się na taką odległość, jak tylko było możliwe, poczem zerwałem się nagle i, zaskoczywszy strażnika z tyłu, chwyciłem go obydwoma rękoma za gardło, a następnie zadałem mu pięścią cios w głowę, co go tak ogłuszyło, że zachwiał się i padł. Podtrzymałem go, by uderzając.o ziemię, nie zbudził kogo.
Zarzuciłem go szybko na plecy i poniosłem do Ben Nila. Złożywszy go tu na ziemi, odpocząłem chwilę, a ponieważ cień drzew nie dochodził w to miejsce, spostrzegłem ku wielkiemu zadowoleniu, że to nie kto inny, jak tylko... ów Bakwkwara!
— Kogoś przyniósł, Hazida Sichara? — spytał Ben Nil pocichu.
— Jeszcze nie. Popatrz, toż to posłaniec Ibn Asla.
Takalowie nie bardzo byli gościnni dla niego, skoro powierzyli mu wartę.
— Możeby tak zakłuć draba? Był wobec nas tak zawziętym...
— Nie. Weźmiemy go z sobą. Jest spólnikiem Ibn Asla i, jeżeli oddamy go w ręce reisa eifendiny, obowiązek nasz będzie spełniony.
— Mnie się zdaje, że obowiązek ten byłby spełniony o wiele właściwiej, gdybyśmy rabusia posłali na tamten świat.
— Ba, ale w takim wypadku, Szedid łatwo się domyśli, kto tu był, jeżeli jednak zabierzemy go, to olbrzym może łatwo podejrzywać go, jakoby ukradł Hazida Sichara i uciekł.
— Dobrze, effendi, ale musimy wyszukać właśnie jego wielbłąda i siodło i zabrać to również.
— Niekoniecznie. Im lepsze siodło i wielbłądy zabierzemy, tem pewniej posądzi go Szedid. Bo cóż
Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/356
Ta strona została przepisana.