Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/358

Ta strona została przepisana.

przydał. Również znakomitą usługę oddał knebel, bo drab mógł tylko przez nos wydawać słaby wprawdzie jęk, ale i to mogło być dla nas niebezpieczne. Ben Nil przyłożył mu więc nóż do piersi i szepnął:
— Jeżeli tylko raz jeszcze spróbujesz trąbić nosem, to cię zakłuję.
To pomogło. Bakwkwara uspokoił się zupęłnie.
— No, a teraz dwa wielbłądy, effendi — zauważył Ben Nil.
— Nie dwa, lecz trzy. Musimy przecie teraz mieć więcej wody na drogę niż przedtem, przyda się więc jedno zwierzę wyłącznie do dźwigania worków. Tych ostatnich przydałoby się nam również więcej, bo mamy tylko dwa.
— Pozwól mnie, effendi, wyszukać wiełbłądy, bo ja znam ich wartość — prosił Hazid Sichar. — Wybiorę trzy, co najlepsze. | nie czekając na pozwolenie, pobiegł w krzaki. Nie pozostało nam nic innego, jak tylko czekać jego powrotu, oczywiście z wielką niecierpliwością, bo jeden nieostrożny krok, mógłby tu popsuć całą naszą robotę. Na szczęście, po upływie niespełna kwadransa, który mi się rokiem wydał, Hazid Sichar powrócił i rzekł:
— Jestem gotów, effendi. Możemy ruszyć w drogę.
— Gotów? Z czem?
— Nie widziałeś? Przeniosłem trzy siodła i trzy worki w bród na tamtą stronę.
— Nie widziałem. Sprawiłeś się widocznie doskonale.
— I trzy wielbłądy są też gotowe. Chodźcie!
— Nie zbudził się kto?
— Śpią wszyscy, nie bój się!
— No, dobrze, ale zabierz wprzód nóż i flintę Araba, bo musisz być przecie uzbrojony!
Chwyciłem Araba na plecy i poniosłem w kierunku brodu, gdzie były uwiązane trzy wielbłądy. Nie można było na nie wsiadać, bo narobiłyby krzyku i hałasu, dlatego obaj tamci poprowadzili je za uzdy, a ja,