Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/359

Ta strona została przepisana.

brodząc po pas w wodzie, dźwigałem jeńca aż na drugi brzeg. Tu rozwiązałem mu nogi, by biegł razem z nami. Siodła narzucono wielbłądom jak bądź i dalej w drogę. Dopiero o spory kawał dalej zatrzymaliśmy się w celu należytego osiodłania wielbłądów, które mogły sobie już teraz krzyczeć. Wyskoczyłem na siodło, a tamci podali mi Bakwkwarę tak, że trzymałem go przed sobą wpół, poczem puściliśmy się sporym krokiem do miejsca, gdzie były nasze wielbłądy. Czy jednak zastaniemy je? — myślałem. Na szczęście nic im się nie stało. Obgryzały spokojnie gałązki i liście. Pozsiadaliśmy i rozłożyli się na odpoczynek pod drzewem, do którego przywiązaliśmy Bakwkwarę. Teraz dopiero odkneblowałem mu usta i zacząłem go pytać:
— Ben Bakwkwara, wiesz ty dokładnie, kim jestem?
Nie odpowiedział.
— Wiem, żeś nie głuchy i jestem przyzwyczajony do tego, aby mi dawano odpowiedź, gdy pytam. Jeżeli nie chcesz otworzyć ust, to jest na to środek, a mianowicie bat. Więc?...
— No, tak — odmruknął gniewnie. — Wiem, jesteś effendim, a twój towarzysz, to Ben Nil.
— Ale effendi odznacza się podobno ogromną siłą, a ja, jak wiesz, zostałem pokonany przez Szedida.
— Dałeś mu się pokonać umyślnie.
— No, a czy mógłby chrześcijański effendi wygłosić bez zająknienia surę El Kuiffar?
— U ciebie wszystko możliwe.
— Nie wszystko, lecz wiele. Tak naprzykład mogę bardzo łatwo pewnego Araba ze szczepu Bakwkwara wydobyć z pośród gromady Takalów i zaprowadzić go do Faszody, by tam otrzymał należną karę od reisa effendiny.
— Zaco mianoby mnie karać? Co zrobiłem złego?
— Oj, głuptasie, głuptasie. Posiadasz tyle myśli, co krokodyl piór, ale moja w tem rzecz, żeby cię opamiętać. Reis effendina....