Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/369

Ta strona została przepisana.

rzemiosło na własną rękę, a że nie liczy się już wcale ze swoim byłym wspólnikiem, uważa więc za stosowne zgładzić mnie ze Świata. Mógł wprawdzie polecić wykonanie wyroku mekowi, ale mu trochę niedowierza i woli dostać mnie w swe ręce i zabić. Nie chcę dziś opowiadać ci o wszystkiem, co przeszedłem i wycierpiałem, może znajdzie się ku temu sposobność później, wspomnę tylko, że dusza moja przepełniona jest szczściem i radością, albowiem uszedłem śmierci i niewoli, a ciebie uważam za anioła, zesłanego przez Allaha, któremu ja...
— No, no, nie rozczulaj się — przerwałem. — Allah tak zrządził. Jemu jedynie składaj dzięki... Czujesz się na siłach o tyle, żebyś mógł jechać z nami do Faszody przez step?
— I ty jeszcze pytasz o to? Wszak miałem pieszo i w kajdanach odbyć tę drogę! W ciężkiej pracy zahartowałem się do tego stopnia, że co do mojej wytrwałości możesz być zupełnie spokojny. Jak długo musimy jechać do Faszody?
— Przypuszczam, że staniemy tam najdalej za cztery dni.
— A Ibn Asl przebywa tam również?
— Prawdopodobnie.
— Jeśli tak, to biada mu! Zemszczę się i to nie ten sposób, żebym go miał oddać w ręce mudira, lecz....
— Pozwól, że ci przerwę i poproszę, abyś sobie nie łamał głowy nad tem, w jaki sposób wykonasz zemstę, bo nie jesteś jedynym, który ma z nim porachunki, o czem później ci opowiem, a teraz czas odpocząć, bo mamy długą i uciążliwą podróż przed sobą. Zdjaje mi się, że, jeśli komu, to właśnie tobie potrzebny jest sen.
— Sen? Co tobie przychodzi na myśl, effendi? Ja, przekonawszy się, że uszedłem śmierci, że nie grożą mi już kajdany, miałbym myśleć o śnie? Toż nawet, gdybym chciał, byłoby to niemożliwe. Śpijcie raczej