Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Stąd widzieliby nieprzyjaciół, a ja mógłbym im dać instrukcye każdemu z osobna, gdyż każdy musiałby wiedzieć, kogo ma zaatakować, w przeciwnym razie powstałby chaos, w którym większość nieprzyjaciół miałaby sposobność do ucieczki.
Wróciłem do towarzyszy i opowiedziałem im cały przebieg moich wywiadów. Nikt się tak nie cieszył, jak Ben Nil, który zawołał z nietajoną radością:
— Hamdullillah, fakir jest, fakir! Effendi, musisz mnie go zostawić; ja go zastrzelę!
— Nie, my wogóle nie będziemy strzelać — odpowiedziałem. — Nie pozabijamy tych ludzi, lecz wydamy ich reisowi effendinie.
— Fakira także!? przecież on mój!
— I mój, lecz ja wyrzekam się zemsty.
— Ale ja się nie wyrzekam.
— No, no, później o tem pomówimy, teraz jednak zakazuję ci najsurowiej zabijać go.
— Nie zapominaj o tem, effendi, że pozbawiasz mnie prawa, któregoby mi nie odmówił żaden człowiek na świecie.
— Ja ci go bynajmniej nie odmawiam, a tylko idzie mi o pewną zwłokę. Reisowi effendinie grozi niebezpieczeństwo, o którem nie mam pojęcia; fakir zaś wie o wszystkiem, mogę więc dowiedzieć się od niego bezpośrednio. Jeżeli jednak zginie — wówczas nie dowiem się o niczem i reis jest zgubiony. Zrozumiałeś więc, dlaczego pragnę za wszelką cenę rozmówić się z fakirem.
— Jeżeli tak, to oczywiście nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zgodzić się na twoje zarządzenie. Przypuszczam też, że później nie będziesz tak niesprawiedliwym, żebyś mi czynił jakiekolwiek trudności w wykonaniu praw pustyni. Radbym jednak wiedzieć, effendi, w jaki sposób moglibyśmy zwyciężyć siedmdziesięciu uzbrojonych przeciwników, jeśli strzelanie z góry wykluczone.
— Uderzymy na nich kolbami. Zginie który od tego ciosu, to nie wielka stanie się szkoda i nie mamy