Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/371

Ta strona została przepisana.

Sporządzony w ten sposób statek nie był wcale ciężki i mógł z łatwością unieść dwu ludzi, wszelako nie na dalekiej przestrzeni, bo ostatecznie, po nasiąknięciu wodą, można się było spodziewać katastrofy, ale przypuszczałem, że nie nastąpi to tak prędko.
Jeszcze nawet nie zaczęło świtać, gdy wsiadłem z Ben Nilem na tratwę. Hazid Sichar pozostał na straży przy jeńcu i wielbłądach. Obozowisko nasze znajdowało się w ukryciu za krzakami i nie było wielkiej obawy, aby je odnaleziono, tembardziej, że obfita rosa pokryła nasze poprzednie tropy.
Wzdłuż brzegu aż do brodu rosły drzewa i krzaki, dzięki czemu mogliśmy śmiało wiosłować przez małe jezioro, które można było raczej nazwać stawem; potem bardzo ostrożnie posuwaliśmy się tuż popod krzakami aż niemal do samego obozu Takalów. Ku memu wielkiemu zdziwieniu spali jeszcze wszyscy, a tylko od czasu do czasu zwierzęta się odzywały.
Słońce było już zeszło, a my jeszcze czekali i nasłuchiwali daremnie, aż nareszcie, gdy się namyślałem, czyby nie lepiej było wrócić, usłyszałem nagle przeraźliwy głos:
— Wstawajcie, śpiochy! Stało się wielkie nieszczęście!
W całym obozie wszczął się ruch i zgiełk nie do opisania. Ludzie biegali to tu to tam jak opętani, krzyczeli, przeklinali, zadawali sobie nawzajem pytania i bardzo trudno było zrozumieć, co mówią, ale z pojedynczych słów wywnioskowałem, że zauważono brak Bakwkwary, Hazida Sichara i trzech wielbłądów. Każdy z obecnych miał coś do gadania. Jeden przypuszczał to, drugi tamto, trzeci znowu co innego, powstał więc gwar, który jednak przypomniał mi sejmik wróbli na dachu, ćwierkających bez ustanku, czemu mógł koniec położyć najstarszy z tych wróbli, a mianowicie sam Szedid, krzycząc na całe gardło:
— Cicho, gaduły! Nie plećcie głupstw i nie przeszkądzajcie mi, bo chciałbym dobrze pomyśleć nad tem, o się stało!