Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/373

Ta strona została przepisana.

— Tak, tak. Spędziliśmy wszystkie wiebłądy i przekonaj się sam, że brak z nich najcenniejszych!
— O Allah! O piekło, o szatanie! Wszystko przez tego przeklętego Bakwkwarę. Musimy poszukać jego śladów!...
— Dalej, szukać na wszystkie strony, — rozkazał Szedid — a wszyscy! Tylko trzech niech tu zostanie na straży koło jeńców, reszta — dalej!
— Efendi, — szepnął do mnie Ben Nil, — gdybyśmy byli o tem wiedzieli!... Można było zabrać wszystkich jeńców... Teraz dopiero się przekonuję, że przesadna ostrożność z naszej strony nie bardzo była potrzebna.
— Moglibyśmy wprawdzie zabrać całą gromadę niewolników, ale poco nam kłopotu na zdrową głowę, skoro sam Szedid zaprowadzi nam ich do Faszody. Jak dotąd, poszczęściło się nam nadzwyczajnie i tylko ciekaw jestem, czy po ukończeniu poszukiwań zmienią swój pogląd na całe zdarzenie.
— Mnie się zdaje, że nie. Ludzie ci są jakby ciemni i głupi.
Zapatrywanie to było dość trafne. Wysłani na wszystkie strony ludzie powrócili niebawem, niczego nowego nie przynosząc. Oczywiście, żadnemu ani się śniło zwrócić uwagę na wodę. Szedid był bardzo nierad z raportów i wierzyć mu się nie chciało, jakoby zbieg nie pozostawił żadnego śladu. Udał się więc sam osobiście wbród i po pewnym czasie powrócił, przeklinając zbiegów na czem Świat stoi.
— Mieliście racyę — mówił. — Ów przeklęty Bakwkwara widocznie wzniósł się w powietrze, bo ani jednego śladu niema. Co teraz powie mek, co Ibn Asl, że stała się taka szkoda! Niechby raczej było uciekło dziesięciu innych, niż ten jeden!...
Wtem zauważył któryś, widocznie najmądrzejszy jeszcze z nich wszystkich:
— Jabym powiedział, że w tak krótkim czasie ślady bezwarunkowo zatrzeć się nie mogły...