Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/377

Ta strona została przepisana.

piśnie, a wyjmę mu serce z piersi i rzucę w mrówcze gniazdo. I skutkowało. Teraz jesteśmy bezpieczni i możebyśmy się już wybrali w drogę.
— Niech tamci jadą naprzód!
— Ależ szkoda czasu, effendi. Wiesz przecie, że musimy jak najprędzej stanąć w Faszodzie.
— Sądzę, że utratę czasu wynagrodzimy sobie później, wszak posiadamy wyborne wielbłądy. Dla nas główną rzeczą jest teraz, aby Takalowie nie wpadli na nasze tropy. Jestem pewny, że wyruszą natychmiast, bo będą się obawiali lwa. Poczekaj!
Wylazłem poraz drugi na drzewo, niestety nie mogłem niczego zauważyć, bo drzewa zasłaniały to miejsce, gdzie karawana się rozłożyła. Dopiero po upływie conajmniej pół godziny, spostrzegłem jak Takalowie ruszyli wbród na drugą stronę i skierowali się na pustynię. Część jeźdźców była umieszczona na przodzie, druga część zamykała pochód z tyłu. Jeńcy maszerowali w pośrodku. Uważałem na karawanę tak długo, dopóki nie zniknęła na horyzoncie, a następnie ot, tak sobie, bez żadnego celu skierowałem szkła wokoło. I oto ku memu zdziwieniu spostrzegłem na zachodzie ruchome punkciki, poruszające się nie w kierunku do nas, lecz ku południowemu zachodowi, tak że gdzieś w pewnem oddaleniu mogłyby się zejść z karawaną Takalów. Co to jednak było? Ludzie, czy zwierzęta? Nie mogłem tego stwierdzić, nawet przy pomocy dalekowidza, temmniej, że punkciki te zmniejszały się z każdą chwilą, aż wreszcie znikły zupełnie.
Zlazłem z drzewa i teraz dopiero przypatrzyłem się bliżej Hazidowi Sicharowi. Był on bardzo podobny do swego brata z Maabdah, jak się z rysów jego twarzy teraz za dnia przekonałem.
— Może mi pokażesz teraz rękę mumii — prosił, a gdy uczyniłem temu zadość, odrzekł z pewnością siebie:
— Tak jest, to ręka córki faraona.
Wydobyłem teraz z nieprzemakalnego pasa dwa