Strona:Karol May - W Kraju Mahdiego T.2.djvu/392

Ta strona została przepisana.

dość wielka różnica, którą zajmować się obecnie nie mamy powodu. jeśli jednak sądzisz, że jestem sługą reisa effendiny, to mylisz się bardzo grubo.
— No, on wprawdzie w liście do mnie nazywa cię swoim przyjacielem, ale to tylko zwykła forma przyzwoitości. Ty jesteś odważnym, nawet bardzo śmiałym człowiekiem i w dodatku nie wyglądasz wcale na głupiego, ale żeby muzułmanin był twoim przyjacielem — o tem i mowy być nie może.
— A to dlaczego? Jeżeli uważam, że jakiś człowiek jest godny mej przyjaźni, to okoliczność, że on należy do wyznawców Mahometa, wcale nie przeszkadza uważać go za serdecznego przyjaciela.
— Ah, to tak! — zauważył ironicznie. — Ty ofiarowałeś mu przyjaźń, a nie on tobie...
— Kto pierwszy oświadczył ku temu gotowość, to rzecz uboczna i powinno ci wystarczyć samo zapewnienie, że między mną a reisem effendiną istnieje serdeczna przyjaźń. Jeśli nie wierzysz, nic mi na tem nie zależy...
— Jak? Obojętne ci jest, czy mudir faszodzki uwierzy ci, czy nie? Przyznaję, że poraz pierwszy stykam się z podobnym śmiałkiem.
— W mojej ojczyźnie istnieje przysłowie, które opiewa: „Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie" i chętnie kieruję się tą zasadą w praktyce życia.
— O to naprawdę śmiałe! Słuchaj! Gdyby kto inny odważył się na coś podobnego, to na Allaha wymierzyłbym mu z miejsca pięćset...
— No tak, to u ciebie codzienna śpiewka i dlatego nazwano cię Abu Hamzaj miah, ja jednak jestem zupełnie bezpieczny i nie obawiam się podobnego przyjęcia z twej strony.
— Bezpieczny? Eh, czy się nie przeliczyłeś.... Wszak jeślibym zechciał, to ktoby mi zabronił wymierzyć ci pięćset takich... wiesz... oblewanych...
— Moje papiery, no i konsul.
— Gwiżdżę na twoje papiery i na konsula...